Obok stołu warsztatowego zepsuta lodówka
zakrywała dziurę w ścianie garażu. Ojciec postawił ją z sąsiadem nad włazem
szamba. Nie było szansy, żeby kiedykolwiek ponownie spełniała swoją fabryczną
funkcję. Stała się nową szafką na sprzęty i narzędzia. Na śrubki, wkręty, nakładki
i tym podobne. I szybko rdzewiała.
Kiedyś
przez dziurę można było patrzeć do garażu i straszyć myszy na półkach ze
smarami i farbami. Kiedy stało się to niemożliwe naszymi ofiarami stały się
zielone i brązowe pająki z tłustymi odwłokami. Karmiliśmy je muchami złapanymi
w domu, lecz nie tymi znalezionymi na lepach, bo często były wysuszone i
zatrute. Nam chodziło zawsze o otumanione przejedzeniem z rozsypanego cukru,
rozlanego oleju na blatach czy ludzkiego potu na skórze. Wrzucane na sieć
walczyły, sprowadzając pająka i oboje lądowali w ciągu chwili w słoiku. Śniło
mi się kiedyś, że sam tak wpadam do słoika. Ręce kosmosu zakręciły nakrętkę, a
ja powoli dusiłem się ze strachu, bo właśnie z tym miałem umrzeć: ze strachem,
który nigdy nie znajdzie ujścia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz