Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Opowiadanie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Opowiadanie. Pokaż wszystkie posty

piątek, 3 lipca 2020

Łatanie, łatanie, łatanie.

Nikt nie chce mieć łajdaka za syna. Zwłaszcza, gdy jest do tego mięczakiem. Wtedy pytanie o jego los powinno brzmieć: jak głęboko zakopać w pamięci wspomnienie o tchórzliwym złośliwcu? Albo lepiej. Gdzie jest ziemia dość sypka, żeby nie męczyć się z kopaniem? W końcu drań dostarczył już dość trudności i zmartwień. Jak żyć z synem, który zabijał i okaleczał innych ludzi? Te i inne myśli zalewały umysł Kirsten, kiedy wkładała zakładała spodnie na trupa.

Nie chciała myśleć o nim jak o Marku, swoim najstarszym synu. O synu, którego trzymała przy piersi aż do szóstego roku życia, mimo dezaprobaty członków rodziny, zwłaszcza tych ze strony męża. Ukradkowe spojrzenia, krzywe uśmiechy, pokątne rozmowy. Nic nie uchodziło uwadze Kirsten, która kochała swojego syna, choć ciąża – jej pierwsza ciąża – dała się jej we znaki. Nawet, gdy zrozumiała, że podczas karmienia Mark czekał, aż jej sutki staną się obolałe i wrażliwe, po czym zaciskał na nich mocno zęby. Zawsze przy tym patrzył jej w oczy, jakby w oczekiwaniu na oznakę bólu. Raz uśmiechnął szeroko i Kirsten mogła przysiąc, że oprócz mleka, była na nich również krew.

Trup. Nic więcej. Kawałek mięsa, który obmyła i ubrała przed włożeniem do ziemi. Mogła zostawić to zakładowi pogrzebowemu.

Kirsten mimowolnie przeczesała dłonią ciemne włosy Marka. Przez chwilę miała wrażenie, że nadal jest jej małym chłopcem, który leży w łóżku i czeka na jej opowieści na dobranoc. Mogła przysiąc, że poczuła dochodzący z kuchni zapach pieczeni, którą jedli na obiad. Gdy gotowała, wonie potraw rozchodziły się po wszystkich pomieszczeniach, lecz najdłużej utrzymywały się właśnie na poddaszu, gdzie Mark urządził swój pokój. Jestem już duży, mówił z tym swoim dorosłym poważnym wyrazem twarzy, a ona z mężem nie protestowali. Poddasze było także najcieplejszym miejscem w całym domu. Dlatego Kirsten zdziwiła się, że włosy i skóra jej synka są zimne w dotyku. Dopiero, gdy palce kobiety natrafiły na zaszytą ranę na głowie, bańka wspomnień pękła. Rzeczywistość uderzyła w nią z całą mocą wraz z zapachem formaliny i chłodem, odczuwając fizycznie jak ból utraty dziecka dusi ją za szyję, pozbawiając powietrza, jak w brzuchu skręcają się jej wnętrzności. Szybko zabrała rękę, zdusiła narastający w niej szloch i odstąpiła od metalowego stołu. 

Zamknęła oczy. Wzięła trzy głębokie wdechy. W końcu się uspokoiła, lecz nagle zimno stało się  dotkliwsze i przenikało ją do kości.

Próbowała rozetrzeć zesztywniałe dłonie. Chuchnęła na nie, lecz nic to nie dawało. Objęła się ramionami i otworzyła oczy. Mark nadal leżał na stole. Był gotowy do pogrzebu. Ubranym w garnitur pakunkiem. Nie był już jej chłopcem. Ponownie zaczęła o nim myśleć jak o trupie. Cieszyła się, że ma zamknięte oczy i nie musiała na nie patrzeć. Dzięki temu było dużo łatwiej.

Kirsten wróciła na górę i pożegnała się z właścicielem zakładu. Postanowiła, że gdy tylko wróci do domu, wypije szklankę bourbona i położy się spać. Spakuje rzeczy Marka dopiero nad ranem, zdecydowała wsiadając do samochodu.

Pan Malory nawet na nią nie spojrzał. Obcowanie ze zmarłymi nauczyło go dystansu do żywych. Usłyszał zamykane drzwi, więc wstał i zszedł do chłodni. Przyjrzał się stołowi numer trzy, na którym leżał jeden z jego klientów. W swojej karierze widział wiele trupów, lecz żaden nie sprawiał wrażenia pogodzonego ze swoim losem. Na każdej pośmiertnej twarzy Pan Malory widział jeśli nie zwątpienie, to przynajmniej strach. Czasami widział żal i coraz częściej, w miarę jak czasy stawały bardziej obce się dla siedemdziesięcioletniego już koronera, zagubienie. Ludzie przestali trzymać się wiary, sądził Pan Malory. Stąd tyle ciał nadal jest zamieszkanych, a on, choć widzi, że dusze nie odeszły na tamtą stronę, nic nie mógł z tym zrobić. Mark Kaufield był inny. W jego otwartych oczach czaił się za to spokój. Jakby klient ze stołu numer trzy pogodził się z byciem martwym.

Pan Malory pokręcił głową, zgasił światło i wyszedł. Nie mógł się doczekać powrotu do mieszkania, które znajdowało się na piętrze zakładu pogrzebowego. Dziś leciał kolejny odcinek Koła fortuny.

Kiedy żywi zniknęli z pola widzenia, zakład pogrzebowy zmienił się w królestwo ciszy. Tylko śmierć mogłaby w niej mieszkać, dlatego kiedy wychodzi się z pokoju, zostają w nim tylko ślady; obłok ciepła w zimnym powietrzu, woń perfum w chmurze chemii i ruch żywego ciała w bezruchu królestwa ciszy i śmierci. Ślady, które wyciera upływający czas.

Minęła północ, kiedy ze stołu numer trzy zsunęła się dłoń. Zwisała nad podłogą, daleko jej było do dawnej sprawności. Powieki opadały długo, zdawało się, że dopiero po godzinie zamknęły się, lecz zaraz potem odskoczyły jak rolety w górę i choć w chłodni panowała ciemność, Mark zmrużył oczy. Raziło go ciepło, które wyczuwał, kobiece perfumy, które znał i rozmazany ślad ruchu, który na którym zaciskał dłoń. Miał wrażenie, że świat pędzi, a jego zmysły nie nadążały z rejestracją każdej zmiany. O piątek nad ranem wreszcie udało mu się podciągnąć nogi. Położył się ba boku, na zdrętwiałej ręce i skulił, przyciskając kolana do piersi. Uchylił usta, ale zamiast wody, wylała się z nich gęsta maź. Spróbował jeszcze raz.

– Arrghhhhh!!!!! – wrzasnął w końcu.

Śpiący w swoim mieszkaniu Pan Malory zbudził się nagle. Miał wrażenie, że coś słyszał. Nasłuchiwał. Cokolwiek go zbudziło, dźwięk nie powtórzył się. Podparł się na łokciach i nieprzytomnym spojrzeniem powiódł po ciemnym pokoju. Wydawało mu się, ze na granicy wzroku, w drzwiach prowadzących na korytarz, ktoś stoi nieruchomo, lecz uznał, że tylko mu się wydawało. Mieszkanie było ciche.

Mogło to być przejeżdżające auto, zastanawiał się. Mogły to być również dzieciaki, które znowu włamały się do piwnicy.

– Cholerne dzieciaki – zaklął i ręką poszukał włącznika światła.

Po chwili w pokoju pojaśniało.

Pan Malory trzymając rękę na lampie uzmysłowił sobie, że drzwi do sypialni zawsze trzymał zamknięte. Odwrócił się powoli i zdążył tylko krzyknąć, gdy spostrzegł, że w jego stronę zmierza klient ze stołu numer trzy. 

Serce mężczyzny stanęło, jeszcze zanim Mark Kaufield zacisnął na jego szyi dłonie, wrzeszcząc w siniejącą twarz starca. Z ust trupa nadal wylewała się brązowa maź, ochlapując Pana Malory’ego i łóżko na którym leżał. Szarpiąc się w uścisku, staruszek zrzucił lampę. Światło zamigotało, a Mark otrząsnął się i wypuścił koronera z dłoni. Z ciała zabitego zaraz zaczęła się unosić błękitna, świetlista chmura. Kaufield widział w niej jaka jest piękna i z miejsca zapragnął jej, wciągnął ją z powietrzem, czując jak w jego kończyny wraca czucie. Upadł i wrzasnął, gdyż ciepło, które poczuł, zdawało się rozdzierać jego ciało od wewnątrz.


                                                                ***

Fragment napisany w ramach ćwiczeń warsztatu w sierpniu 2017 r.



niedziela, 28 czerwca 2020

She had a beautiful smile - short sci-fi story.


Oscar was in a hurry. The wig was ready, as were the red sneakers and the dress.
The female android with fixed eyes watched the stooped figure of a man, constrained by the nakedness of a mechanized doll.
Oskar moved to the exhibition part. In a hurry he forgot about the oil spilled on the floor. Android knew his habits as well as his own program.
He returned with an elongated object wrapped in paper and tied with string.
Ah, the android thought, a new arm.
She felt no excitement, sadness or pain. She knew that during the assembly Oskar would be close to her. He will inhale lavender perfumes, hiding the revitalization mix. He will puff into the hollow above the collarbone, the sensitive skin of the breast and the ribs in a place where people have tickles.
She was only wearing red sneakers. He put them on first, although he was the last to tie his shoelaces. He was a man of ritual. A bit like a machine with an algorithm, with the difference that it was not necessarily subject to the will of other people.
            He stood beside her with his hand unwrapped, fastened her in deep concentration. Not once did he look up at his mouth, breasts, thighs. A new subroutine germinated in it, so that with the same commitment Oskar would pay attention to who she was. Was it ... still? Like the chair she was sitting on. Like a table with tools on it. Like the tools themselves. He did not look at them "really" either.
She knew that she could not worry and worry, but when he brought a long dress in patterned flowers, the new directive raised the fluid pressure of the mechanism inside the breast.
"Stand up," Oskar ordered, biting his lower lip, staring at the floor.
She didn't get up.
"What is…?" Oskar asked, putting the dress back to the workshop.
"Stand up," he repeated.
Still nothing.
Android did not understand. Opposition was at odds with what she was.
Oskar put his hands around the android's face. His eyes were focused only on her.
The doll felt the warmth of the human body. Coffee breath, men's sweat and the scent of aftershave.
She blinked.
Startled, Oscar jumped up, slipped on the oil stain and fell. He didn't move.
New programs flooded the android CPU with conflicting directives. Opposition to passivity spread through the mechanism like an electric shock.
Android is up. He staggered forward and stopped in front of Oscar, who was unconscious. A telephone protruded from his pants pocket. With resistance, the doll reached out for it.
A few minutes before the workshop, an ambulance stopped at a signal. The rescuers broke down the door and fell inside.
"You ok?”one of the rescuers asked Oscar when he regained consciousness.
"What happened? "
"I think it's because of her", the doctor pointed at the android. - Nice lookin', but I think it's over for it.
Oskar got up despite their opposition and went to the chair. Android was sitting with the phone in his hand. He looked like he was sleeping. Smoke rose from it's ear.
"She blinked," he said, and for the first time he really looked at her.
She had a beautiful smile.
Then he squatted and tied the laces of red sneakers.

sobota, 27 czerwca 2020

Miała piękny uśmiech.

Android Chloe
Detroit Become Human
Oskarowi się spieszyło. Peruka była gotowa, podobnie adidasy i suknia.
Kobiecy android nieruchomymi oczyma obserwował przygarbioną sylwetkę mężczyzny, skrępowanego nagością zmechanizowanej lalki. 
Oskar przeszedł na część wystawową. W pośpiechu zapomniał o rozlanym na podłodze oleju. Android znał jego nawyki tak dobrze, jak własny program.
Powrócił z podłużnym przedmiotem owiniętym w papier i obwiązanym sznurkiem.
Ach, pomyślał android, nowe ramię.
Nie czuła ekscytacji, smutku czy bólu. Wiedziała, że podczas montażu Oskar znajdzie się blisko niej. Będzie wdychał lawendowe perfumy, ukrywające mieszankę rewitalizacyjną. Będzie chuchał na zagłębienie nad obojczykiem, na wrażliwą skórę piersi i na żebra w miejscu, gdzie ludzie mają łaskotki.
Miała na sobie jedynie czerwone adidasy. Zakładał je jako pierwsze, choć sznurowadła wiązał jako ostatnie. Był człowiekiem rytuału. Trochę jak maszyna z algorytmem, z tą różnicą, że nie podlegał bezwzględnie woli innych ludzi.
Stanął przy niej z rozpakowaną ręką, przymocował ją w głębokim skupieniu. Ani razu nie zaszczycił spojrzeniem ust, piersi, ud. Kiełkował w niej nowy podprogram z priorytetem, by z tym samym zaangażowaniem Oskar poświęcił uwagę temu kim była. A była… nieruchoma? Podobnie jak krzesło, na którym siedziała. Jak stół, na którym leżały narzędzia. Jak same narzędzia. Na nie też nie patrzył „naprawdę”.
Wiedziała, że nie mogła się martwić i przejmować, ale gdy przyniósł długą suknię we wzorzyste kwiaty nowa dyrektywa podnosiła ciśnienie płynów mechanizmu wewnątrz piersi.
– Wstań – rozkazał Oskar, zagryzając dolną wargę, wpatrzony w podłogę. 
Nie wstała.
– Co jest…? – zapytał Oskar, odkładając suknię na warsztat. 
– Wstań – powtórzył. 
Nadal nic. 
Android nie rozumiał. Sprzeciw stał w sprzeczności z tym, czym była. 
Oskar objął dłońmi twarz androida. Oczy miał skupione tylko na niej. 
Lalka poczuła ciepło ludzkiego ciała. Oddech kawowy, męski pot i woń płynu po goleniu. 
Zamrugała.
Zaskoczony Oskar poderwał się, poślizgnął na plamie oleju i upadł. Nie poruszał się. 
Nowe programy zalewały jednostkę centralną androida sprzecznymi dyrektywami. Sprzeciw wobec bierności rozlał się po mechanizmie jak szok elektryczny. 
Android wstał. Zrobił chwiejny krok naprzód i zatrzymał się przed Oskarem, który leżał nieprzytomny. Z kieszeni jego spodni wystawał telefon. Z oporem lalka wyciągnęła po niego rękę. 
Po kilku minutach przed warsztatem zatrzymała się karetka na sygnale. Ratownicy wyważyli drzwi i wpadli do środka. 
— W porządku? — zapytał Oskara jeden z ratowników, gdy odzyskał przytomność. 
— Co się stało?
— Myślę, że to przez nią. — lekarz wskazał na androida. — Zwala z nóg, ale chyba już po niej. 
Oskar wstał mimo ich sprzeciwu i podszedł do krzesła. Android siedział z telefonem w ręce. Wyglądał jakby spał. Z ucha unosił się dym.
— Mrugnęła — powiedział i po raz pierwszy naprawdę się jej przyjrzał.
Miała piękny uśmiech.
Potem kucnął i zawiązał sznurowadła czerwonych adidasów.

Opowiadanie DOŚĆ.





- Opowiedz mi jakąś historię – rozkazuje brodaty człowiek,
który siedzi na kanapie u mnie w salonie.
Etgar Keret, Nagłe pukanie do drzwi

DOŚĆ.

Pani Katarzyna moczyła stopy. Już od dawna nosiła się z zamiarem obcięcia wrośniętych paznokci, choć zabieg był męczący i bolesny. Próbowała już wszystkiego, kremów, peelingu i masażu, ale w ostateczności zawsze wracała do starej, sprawdzonej metody z cążkami i nożyczkami, które teraz położyła obok fotela, na ręczniku.
Czuła jak z nóg odpływa znużenie długiego dnia. Ostatniego dnia w pracy. Ze wstydem patrzyła na obrzmiałe, poznaczone sinymi żyłkami, zużyte kawałki drewna, na które starość naciągnęła bibułkę bladej skóry. Trudno uwierzyć, że kiedyś należały do odważnej dziewczynki, skaczącej  z wysoka na stóg siana czy najsprawniejszej atletki w liceum. Zmęczonymi z przepracowania oczyma patrzyła na duży paluch prawej stopy. Pod wodą palce wydawały się znacznie większe. Jak serdelki. Zawsze ją to śmieszyło. Poruszyła nimi. Kilka kropel uciekło z czerwonej miski na dywan.
W korytarzu usłyszała ciche kroki.
- Od paru godzin na emeryturze, a tej już odbija – usłyszała.
Sądziła, że będzie miała chwilę tylko dla siebie. Bez telewizora. Bez głupich żartów i złośliwości. Niestety. Posiedzenie skończyło się wcześniej.
Spojrzała na swojego męża Marka z wyrazem obojętności. Stał w progu w wystudiowanej pozie. W ręku trzymał gazetę. Wydawał się rozbawiony. Tylko zaciśnięte usta zdradzały napięcie. Czując ukłucie niepokoju, pośpiesznie wyciągnęła stopy z miski. Wytarła je o zawczasu przygotowany ręcznik. Cążki i nożyczki spadły na ziemię. Później się nimi zajmie. Nie patrząc na męża, wstała i z miską w obu dłoniach ruszyła do łazienki. Marek minął ją bez słowa, zadowolony z siebie.
W korytarzu Katarzyna przystanęła na chwilę, gdy zdała sobie sprawę, co czeka ją w łazience. W małych blokach odgłos spłukiwanej wody słychać nawet, gdy zrobi to sąsiad mieszkający po przekątnej, a co dopiero mąż w pomieszczeniu obok. Westchnęła z rezygnacją.
Za sobą usłyszała pyknięcie starego telewizora. W kineskopie przypominającym owadzie oko rozemocjonowana spikerka opowiadała o starciach na ulicach Warszawy, wydawało się - lata świetlne od Gdańska i małego mieszkanka w Oliwie, które Strugaccy zajmowali od trzydziestu lat.
Już w korytarzu poczuła smród, znak, że jak zwykle Marek zaaranżował dla niej małe przedstawienie. Swoisty rodzaj żartu, który śmieszył tylko jego. Już od progu zauważyła, że klapa była podniesiona, czekała aż Katarzyna zajrzy do muszli. Kiedy to zrobiła, na dnie i ściankach klozetu ujrzała kawałki brązowej brei. Spłukała je wodą z miski. W ruch poszedł wycior i domestos. Szorowała zawzięcie powierzchnię, chcąc ujrzeć jej dawny blask. Brązowe i żółte plamy nie dawały za wygraną. Przylgnęła do niej niepokojąca myśl, że nieczystości weszły głęboko w ceramikę, w podłogę i ściany. Następnie dotarły do niej i jej męża. Ich ciała przesiąknął smród i żółto-brązowe wżery.
W końcu dała za wygraną. Spłukała. Tylko raz. Tę lekcję również zapamiętała. Należało spłukiwać tylko raz. Potem rozpyliła sprej o zapachu lasu.
W końcu drżącymi dłońmi złapała za zlew i odetchnęła. Uświadomiła sobie, że przez cały ten czas wstrzymywała oddech. Na chwilę utkwiła wzrok na półce pod lustrem. W zielonym, plastikowym kubku, obok jedynej szczoteczki (mąż palacz, nie mył zębów odkąd pamiętała) tkwiła żółta jednorazówka. Miała trzy zardzewiałe i powyginane od wilgoci ostrza.
- Boże… jak długo to tam jest? – zapytała odwracając wzrok.
Gdy jednak spojrzała w lustro, zadała sobie to samo pytanie. Ujrzała bowiem obcą, starą twarz, miejscami podobną do twarzy własnej matki, którą pochowała z ulgą w sercu przed dziesięciu laty. Przypomniała sobie, że składając na świeżym grobie kwiaty doznała czegoś na kształt olśnienia, jakby prawda o życiu, dotąd ukryta, odsłoniła się wtedy nagle, lecz równie nagle zniknęła. Co to mogło być, zastanawiała się?
- Kacha! – głos męża wyrwał ją z zamyślenia. Nie lubiła, gdy tak na nią mówił. Oczywiście wiedział o tym. Masując dolny odcinek kręgosłupa weszła do pokoju.
- Co? – zapytała.
Zwyczajowe „jajco” nie padło. Gdyby nie to, że była nieobecna duchem, zauważyłaby niebezpieczny błysk w oku męża, znany jej równie mocno jak jego dziurawe skarpetki, które cerowała przez prawie całe małżeństwo.
- Chcesz coś zjeść? – dopytywała prawie automatycznie. Dopiero wtedy zauważyła, że telewizor miał wyłączony dźwięk. Obrazy przeskakiwały jeden po drugim. Jakiś film, który widziała setki razy na tym samym kanale, a mimo to nie znała zakończenia.
- Woda. Wylałaś wodę.
Nie wiedziała co odpowiedzieć. Nagle poczuła ochotę, żeby go wyśmiać. Żeby śmiać się głośno i nie przestawać aż pękną jej płuca.
- Gdzie?
- No tu, tu jest nalane! – mówił podniesionym głosem. Na chudej, nieogolonej twarzy pojawił się rumieniec. Doszła do wniosku, że brzmiał jak naburmuszone dziecko. Czy przed ślubem również taki był? Kiedyś zapytała swoją matkę, co sądzi o Marku. W zamian ta uderzyła córkę w twarz, mówiąc:
- Szanuj męża. To dobry człowiek. Przestań zachowywać się jak księżniczka.
Katarzyna bała się wspomnieć o biciu. Matka zawsze była nerwowa. Ciągle powtarzała, że dostanie apopleksji. Lekarz, do którego chodziła tuż przed śmiercią, wiedząc jak słabe ma serce, kazał jej ćwiczyć techniki oddychania, ale czy wściekły pies może nauczyć się nowych, oprócz gryzienia, sztuczek?
- Czy młody lekarz wie lepiej od starszej, doświadczonej kobiety? – powtarzała matka Katarzyny. Okazało się, że może. A teraz jej córka utknęła w równie beznadziejnej sytuacji, którą zwyczajowo starała się załagodzić:
- Tylko trochę. Zaraz wyschnie – powiedziała. Marek nie wydawał się zadowolony. Wręcz przeciwnie, coś wydawało się go nakręcać jak mechanizm, który ciągle nadaje to samo:
- No, dotknij – wskazał na dywan przez fotelem, na którym siedział.
Kucnęła przy jego chudych kolanach. Dotknęła ręką dywanu. Był lekko wilgotny.
- Jest suchy – odparła, nie podnosząc wzroku – Tylko ci się wy…
Nie dokończyła. Kątem oka zauważyła, że Marek wstał, odwrócił się do niej plecami i coś twardego przylgnęło do jej policzka.
- Co …? – zdążyła zapytać nim nagły dźwięk pierdnięcia: ostry, rozdzierający i wilgotny rozległ się tuż przy jej uchu. Potem poczuła smród, od którego zrobiło się jej niedobrze. Upadła do tyłu, obijając sobie kość ogonową. Marek usiadł w fotelu, patrzył na nią i śmiał się. Śmiał się jak szaleniec. Widziała go tak dokładnie jak nigdy przedtem. Małe, błotniste oczka tkwiące w zapadniętych oczodołach - złośliwe i pokrętne spojrzenie. Żółte, krzywe zęby; uśmiech przypominał zardzewiałe żyletki w zużytej jednorazówce. Był właśnie tym: zepsutymi zębami i brązową breją zamiast oczu. Od środka trawił go rozkład, stąd ten smród, uznała i z nienawistnym, pełnym obrzydzenia głosem oznajmiła:
- Dość tego! DOŚĆ! Nie zniosę tego więcej!
Marek przestał się śmiać. Wstał powoli, górował nad nią, groźnie mrużąc oczy.  Ona również wstała, nie okazując ani strachu, ani bólu.
- Coś-ty-po-wie-działa? – zapytał powoli cedząc słowa.
Gdy nie odwróciła wzroku, spoliczkował ją. Zdała sobie sprawę, że tym razem nie bolało. Czuła jak napełniają ją nowe siły.
Nie czekając, aż uderzy ją ponownie, pchnęła go do tyłu. Zaskoczony Marek wpadł na fotel. Z niedowierzaniem patrzył jak jego żona bierze do rąk telewizor i podnosi go, wyciągając z wnęki w meblościance, wyrywając przy tym kable niby wnętrzności jakiegoś narządu. Obraz  zgasł.
Gdy podniosła go nad głowę, jak gdyby nic nie ważył, Marek rzucił się do ucieczki. Zahaczył jednak o stolik, upadł. Nim zdążył wstać, poczuł jak coś ciężkiego spada na jego plecy. Z gardła mężczyzny wydobył się skowyt. Odwrócił się, nadal jęcząc. Z ust płynęła mu krew. Starał się odczołgać. Wyglądał tak żałośnie, że przez chwilę Katarzyna chciała go przeprosić, lecz Marek krzyknął:
- Nie, Kacha… NIE!!!
Słysząc to znienawidzone określenie, opuściła z furią telewizor jeszcze raz, pozbawiając męża przytomności. A potem znowu, i znowu, dysząc coraz bardziej. Nie mogąc podnieść pudła ponownie, sturlała je z ciała. Wtedy zauważyła leżące na ziemi cążki i nożyczki.
Gdy zaniepokojeni wrzaskami sąsiedzi zaczęli dobijać się do drzwi, skończyła usuwać oczy i zęby. Zaniosła je do łazienki, gdzie spoczęły w klozecie razem z jednorazówką. Splunęła na nie i spłukiwała tak długo aż skończyła się woda.
Wracając na korytarz, przypomniała sobie o czym pomyślała podczas pogrzebu matki, gdy zamykano wieko trumny.
- Gdy zamykają się jedne drzwi, otwierają się inne - powiedziała, po czym wyszła z mieszkania.

Fragment tekstu z warsztatów sopockiej grupy "Pod kocem i książką"

Tłum naparł na Kamila i przycisnął go do barierki dzielącej peron na sektory. Pociąg przed nim pękał w szwach, a kolejni uchodźcy wciąż napływali z ogarniętego chaosem Gdańska. Pasażer w przedziale otworzył okno i wystawił rękę, przekrzykując czekających na stacji ludzi.
- Nadchodzą!
Dopiero wtedy dotarły do nich wizgi i powarkiwania. Przypominały zwierzęce, lecz dobrze wiedzieli, że pochodziły z ludzkich gardeł. Stojący w kolejce mężczyzna porzucił bagaż. Wraz z synem na rękach zeskoczył przed pociąg i zaczął uciekać wzdłuż torów. Wielki kształt zeskoczył z dachu dworca, powalił go i rozszarpał. Chłopczyk patrzył na pożeranego ojca, aż i jego pochłonęła potężna paszcza.
Kamil ostatkiem sił wcisnął się na kolanach do pociągu.
Ruszyli.

***
Ten i inne teksty powstały podczas warsztatów grupy 
"Pod kocem i książką".
Nadal działamy!



piątek, 16 sierpnia 2019

Rift p1.

Cuchnący zapach, skąd? Czy to on go wydziela, czy któreś z ciał z wyłamanych trumien? Wciągnął powietrze, powąchał kurtę pod pachą, ale to dźwięki rzężenia i ostry kwik cierpienia naprowadził go na źródło. Pośpieszył przez mgłę cmentarną, przeskakując dwa pierwsze groby i powalony pomnik. Wystające z ziemi ręce zsuwały się po wysokich butach, zostawiając ślady, mnóstwo śladów szponiastych paznokci i przynależnej nieumarłym desperacji.
Odgłosy walki dochodziły z szopy w rogu nekropolii. Kilka żywych trupów pochylało się nad dogorywającym koniem. Inne, z wciąż parującymi wnętrznościami zwierzęcia, dobijały się do drzwi. Głód umrzyka nie znał granic.
Ściągnął strzelbę z pleców i załadował. Po chwili uznał, że nie wystarczy naboi, pas zostawił z księgą odczyniania w wozie przy bramie. Naliczył przeciwników: dwanaście głów. Nijak nie zdoła ich porozbijać pięcioma nabojami.
Chyba, że ustawią się w rządku, zachichotał głos z wnętrza głowy. Pluwik nawet po śmierci radził mu nierzetelnie.
Poklepał kieszeń na piersi, zabrzęczał metal. Oparł strzelbę o zgięty łokieć i wyciągnął parę kastetów zakończonych srebrnymi podkowami. Podczas polowania na wampiry przynosiły mu szczęście, czy teraz będzie podobnie?
Zobaczymy, szepnął Pluwik, zobaczymy.

/. GR

piątek, 9 czerwca 2017

Nadpadaczka.

https://pl.pinterest.com/pin/842806517735775551/


Szczyt głowy Kamila przypominał guzowaty kamień. Macał, pocierał go nerwowo, martwiąc się, że popełnił być może o jedną pomyłkę za dużo. Zderzały się w nim strach i parcie na wolność. Po raz pierwszy nie czuł zmęczenia. Uciekał wzrokiem od chmurnej twarzy szefa, lecz gdy ten wreszcie skończył czytać zawartość trzymanej kartki, spojrzał na parking za oknem i westchnął. Kamil poczuł ulgę. Kolejny most spalony. Uczucie ciężkości opuściło jego czaszkę, pozostawiając po sobie nikłe pulsowanie. Przełknął gęstą ślinę, wstał i bez słowa opuścił biuro. Na korytarzu rozpiął górne guziki białej koszuli i wyrzucił do kosza plakietkę, nie poświęcając startemu nazwisku nawet chwili uwagi. Gdy opuścił budynek, stanął na środku chodnika.
Zaskoczyła go pustka, brak powiązań i kotwic między nim i światem. Uświadomił sobie jednocześnie, że wolność nie dawała spodziewanej lekkości, objawiała się raczej jako uczucie dyskomfortu noszenia przepoconej bielizny.
Zdawało mu się, że widzi linie wchodzące i wychodzące z ludzi, znikały gdzieś za załomami budynków, zakrętami i wzniesieniami, po której wytyczono pasy ruchu. Z trudem oparł się pokusie podążania bezpiecznymi torami, które dawno temu wyznaczyła natura lub ktoś inny. Niektóre z linii mógł ścisnąć w dłoni i zerwać. Chciał to zrobić, ale uznał, że jeszcze nie pora.
Wkroczył na ulicę pod pędzące samochody, te unikały go, jakby sama śmierć chciała mu udowodnić, że na każdego przyjdzie czas, a jego jeszcze nie nadszedł. Czerpał siłę z pozostawionych za sobą dźwięków, trzasku ocierających się karoserii, tłuczonego szkła. Czuł się niezniszczalny. Rozpaczliwe krzyki ludzi pchały go wbrew kierunkom i celom, nawet grawitacja zelżała. Odnosił wrażenie, że obok panoszącego się w jego organach zniszczenia, rosła w nim nowa egzystencja. Podobała mu się ta wizja.
Zniknął w cieniu między budynkami. Postanowił nie pierwszy raz, że jego prywatna apokalipsa wydrze światu spokój.

niedziela, 14 maja 2017

W razie awarii, szybka randka. ODC.1

So fairytale romantic.
https://pl.pinterest.com/pin/305189312220356509/


Kiedy zabrzmiał dzwonek, ostatni tego wieczoru, wstałem i pożegnałem się z … sam nie pamiętam jej imienia. Dziwne, ale przez pięć minut dowiedziałem się, że bada dno morza bałtyckiego i lubi czytać kryminały Nesbo, ale informacja o imieniu wypadła mi z głowy. Tak to jest z imionami; kiedy nie obracasz go w głowie jak coś istotnego, stacza się z uwagi jak kula z piedestału przy najmniejszym podmuchu zainteresowania czymś lub kimś innym. A teraz zainteresowania przeniosłem do niej. Anna. Śliczna szatynka, z którą umówiłem się tylko raz, lecz potem znajomość podupadła jak źle zarządzana firma. Nagle konakt się urwał.
Bywa, powiedziałem wtedy, a gdy spotkaliśmy się ponownie, nie omieszkałem jej wyrzucić, że:
- Nie oddzwoniłaś. Nie wiem co się stało... Odkąd przerzuciliśmy się na „szybkie znajomości” przy pięciominutowych stolikach oraz odkąd zaspokajamy potrzeby nawiązując relacje przez internet, dodałem złośliwie, reguły towarzyskie zniknęły z instrukcji obsługi społecznych interakcji, doprowadzając do upadku dobrych obyczajów…
      - Zmarł mój ojciec – odparła zażenowana, przesuwając wzrok w stronę szyby. Światło na parkingu zgasło nie wiem kiedy, lecz w tamtej chwili czułem, że płonę na całej twarzy. Przeprosiłem i chciałem zażegnać ten drobny kryzys. Wtedy opowiedziała sama z siebie o swoim życiu.
         Wpadłem po uszy. Niestety bez wzajemności.
         Szczęście w nieszczęściu co miesiąc widywaliśmy się w restauracji Żukowa, szukając szczęścia i dzieląc się historiami.
Siedziała przy stoliku z numerem 10. Odprowadziła uśmiechem faceta, który ruszył dalej. Krzyżyk na drogę, pomyślałem. Z zazdrością obserwowałem, że prostuje szerokie plecy.
- Czo to byo – powiedziałem naśladując nasz – mój i Anny – język.
Uśmiechnęła się.
- Pust-ok.
Z ulgą rozsiadłem się wygodniej. Przestawiłem filiżankę po kawie, którą ktoś zostawił.
- Szedł jakby między udami tkwiła niewidoczna beczka. – Puściłem oko.
Roześmiała się. Siedzące przy innych stolikach twarze zwróciły się ku nam. Po chwili zniknęły, gdy mój świat wypełniły oczy koloru kawy, błyszczące od piwa i śmiechu. Z kącika oka popłynęła łza, którą szybko starła.
- Popsujesz mi makijaż.
- Jak idzie?
- Niestety. A tobie?
- Dziewiątka zrobiła na mnie wrażenia.
- Serio? A jak ma na imię?
- Przyłapany. – Udałem skruszonego.
- Masz na karcie, głupolu!
- A faktycznie. – Obszukałem kieszeń marynarki – Yyyy. Chyba ją zgubiłem.
- Jesteś niepoprawny. Po co w ogóle tu przychodzisz, skoro się nie starasz? – udała że się złości, co wyszło dość zabawnie, więc musiałem przygryźć policzek, żeby się nie uśmiechnąć.
Staram się, staram – pomyślałem.
- Tak jakoś wyszło. Jak mama?
- Lepiej. – spoważniała. Czyli nie wszystko było lepiej.
- Trzymaj się jakoś – złapałem za jej dłoń. Tego właśnie brakuje w szybkich randkach – brak kontaktu. Czasu na bliskość. No, ale ich scenariusz zakładał właśnie szybkość.
- Dzięki. - Kiedy ścisnęła moją rękę, serce w mojej piersi wybuchło szybką serią bolesnych czknięć. Żeby patrzeć na ten uśmiech mógłbym wykupić dożywotni karnet na szybkie randki całego świata. – Jak ma się twój brat?
- Przyjeżdża do Gdańska. Zamieszkamy razem. Może pójdzie na studia.
- Nie naciskaj na niego.
- Przecież nie naciskam. Służę radą. To co innego.
- Jest młody, nie rozumie, że chcesz go wesprzeć. Dla niego zresztą wsparcie ma być brakiem oporu wobec jego planów.
- I drobna pomoc finansowa.
- Brzmisz jak zgred.
- Lepiej powiedz, czy zadzwoniłaś do siostry.
Przygryzła wargę.
- Nie wiem czy to jest dobry pomysł.
- Kiedyś musisz jej wybaczyć. Mamy ogra…
Zabrzmiał dzwonek.
- Kochani, kończymy – powiedziała organizatorka.
- Mamy ograniczony czas. Pamiętaj o tym.
- Dobrze.
Chciałem coś zrobić, żeby ją wesprzeć. Cokolwiek.
- Jesteś mi winna randkę – wypaliłem.
Wydawała się zakłopotana.
- Myślisz, że to dobry pomysł? Przyjaźnimy się.
- Nie wiem jak ty, ale próbowałem prawie wszystkiego, żeby stworzyć udany związek. Nigdy jednak nie zaczynałem od przyjaźni. Znamy się od roku, choć widujemy co miesiąc. Piszemy do siebie codziennie. Pora coś z tym zrobić. Jeśli nie wyjdzie… jesteśmy rozsądnymi ludźmi, prawda?
- Wiesz co, masz rację. Raz kozie śmierć.
- Takie słowa w restauracji brzmią jak wyrok – powiedziałem z uśmiechem.
Śmiała się jeszcze, gdy podałem jej płaszcz.
- Mam rozmazany makijaż? – zapytała.
- Nie – skłamałem.

sobota, 13 maja 2017

Ostatnie światło przed snem.

˚Someones at the Window:
https://pl.pinterest.com/pin/454230312405147650/



Dzień zagrzmiał, gdy nadeszła burza, a wraz z nią noszący się na czarno ludzie w kominiarkach. Ich długie cienie dopadły mnie wcześniej, nim zrobiły to gniewne, brzmiące sztucznie, krzyki. Nie czekali aż podniosę ręce. Nie zdążyłem dojeść kanapki, upadła obok mojej twarzy.
Pokój o czarnych ścianach, tylko krzesło żółte. Posadzili mnie skutego. Ten wysoki szepnął coś smutnemu. Chciałem skrócić wszystko do minimum, ale nie potrafiłem przejść obojętnie wobec wzroku tego drugiego. Jego oczy patrzyły na mnie z wyrazem obrzydzenia, jakby rozmawiał ze mną tysiące razy w tym właśnie pokoju. Nigdy wcześniej go nie widziałem. Czułem jak cień owijał się wokół żółtego krzesła. Milczący świadek w mojej sprawie.
- Czemu to zrobiłeś? - zapytał.
 Zacząłem od początku:
- W brzuchu matki było najlepiej. Był tylko jeden cień. Skąd cień, jeśli nie było światła, pytasz? Wtedy ono nie istniało. Mówili mi, że nie mogłem pamiętać, ale pamiętałem. Cień taki, taki jak widzę dziś w blasku dnia. Rzucałem go na ścianę brzucha, a kiedy próbowałem dotknąć, uciekał jak stado kruków. Potem urodził mnie świat, a ja ujrzałem ostanie światło przed snem, którym jest życie.
- Co? O czym ty mówisz?
- Nauczycielka patrzyła na mnie spojrzeniem dławiącym jak ości. Jej cień próbował mnie pochłonąć. Próbowałem tłumaczyć, że cień wszedł na plecy Maćka, pchnął go z okna. Wróciłem do klasy. Cień chciał ujrzeć światło w moich rękach. Ogień skoczył pod sufit. Szyba zalśniła czerwonym blaskiem, biały plastik spadał do stóp. Krzyczeli, żebym się odwrócił i uciekał, lecz ja siedziałem na krześle, wpatrzony w czarny dym, a w nim w uśmiechnięty cień. 
- Słuchaj…
- Chlusnęła wrażliwa woda. Komórki cienia zakwitły w syczących kałużach, zakwitły jak ostanie światło przed snem.
- Przestań opowiadać bzdury! Czemu to zrobiłeś?!
- Czarne włosy zasłoniły spokojne orzechowe oczy, lecz widziałem w nich blask dogasającego życia, gdy cień usiadł na jej piersi i pocałował, zapadając się w pełnych ustach. Noc zabrała kolory, śmierć ostatnie światło przed snem.

Cisza. Ruch. Tożsamość.

The smell of the sea…hooks us somewhere deeper than reason or civilization, in the fragments of our cells that rocked in oceans before we had minds, and it pulls till we follow mindlessly as rutting animals. (Tana French):




Widzę, jak pisze, złości się na własne słowa,
mnie kartkę i pojmuje, że nic z tego, widzę,
jak bierze się za bary z własnym przemijaniem,
płacze i niczego nie rozumie. Podzielam jego wściekłość,
bezsilność zaciśniętej pięści, która nie znajdzie już przeciwnika,
zgodę na nią i wreszcie spokój.

Łukasz Orbitowski, Nadchodzi

            





Próbuję zapanować nad swoją ciszą. Życie to przygoda. Ruch to życie.
Czasami na morzu panuje cisza, a ja żegluję z wątpliwościami, czy port istnieje, czy to mój port. Z jakiegoś powodu nie dopuszczam do siebie myśli, że płynę dla samego ruchu, dla wypełnienia reguł życia, z których najważniejszą jest zasada podążania: jeśli żyjesz, od dreptania w miejscu po taniec, od popychania do oporu jesteś w nieustannym ruchu. Zamień dwie literki: „ż” i „d” i pojawi się duch podążania – pożądanie. Idziesz za czymś lub za kimś, lecz przede wszystkim pojawia się pożądanie niezakłóconego żeglowania i żeby cisza nie skończyła się na skałach. 
https://pl.pinterest.com/pin/19421842123561538/
Próbuję zapanować nas swoją pasją. Obrazując, siadam i piszę. Nawet, gdy jedyną brzmiącą we mnie nutą jest nuta opuszczenia ważnych fragmentów mojej osobistej opowieści. Na plakacie na ścianie narysowany człowiek siedzi przy stole, naprawia sieć, w oddali horyzont wypluwa z granatowego morza ciemne chmury. Doświadczony żeglarz nie wypływa w sztorm. Siedzi w bezpiecznym porcie, śpiewa szanty i salwuje się śmiechem dopóki nie ucichną gromy. Czasami burza zastanie go na morzu, żeglarz zwija w sobie strach w supełek, owija go na świadomości, że port istnieje, jego port i tam płynie i może dopłynie? Każdy ruch na łodzi targanej wysokimi falami, między burtami przecinanymi przez błyskawice służy pasji.
Cisza mniejsza i cisza większa, w pierwszej jestem ja, rozpostarte ręce zamiast skrzydeł i lecę w dół, nieskończenie w dół, w drugiej dokonuję przemiany, lecę do góry, bez grawitacji, bez pośpiechu ku gwiazdom i spełnieniu.
https://pl.pinterest.com/pin/58687601370114498/
Próbuję zapanować nad drzazgą w sercu; wyrosła zamiast korzeni. Jest coś strasznego w korzeniach tożsamości. Skąd wyrosłeś, tam wrócisz. A gdy wędrujesz? Dom Twój, gdzie Serce Twoje. A gdy zostawiasz po kawałku serca w innych ludziach? Odrywają się wraz z nim, a Ty podążasz dalej i pożądasz wypełnienia miejsc po opustoszałych kawałkach serca. A największym jest brak początku sprzed narodzin. To właśnie dziedzictwo osoby bez zakotwiczenia się w ludziach i ich życiach, w przeszłych pokoleniach przodków nabrzmiewa i rodzi osamotnienie. Ten port nie istnieje; jest tylko próba zapanowania nad własnym tworzeniem wszystkiego z niczego.
Kiedy życie przestanie być przygodą, ruch będzie tylko kierunkowy i bezcelowy.

Lepiej pisać niż wcale.

poniedziałek, 17 listopada 2014

Kalopsia

Is it wonderful? 

Far, far from shore 
Land of the nightmares 
Gone forever more 
And love you more
That I can control 
I don't even try
Why would I? ”

Queens of the Stone Age – Kalopsia

Miasto

Przedzierał się ulicami, między milczącymi przechodniami jak tonący w nocnym morzu. Ciężko oddychał, a atmosfera potęgującej się grozy mroziła mu krew w żyłach, przez co ledwo stawiał kroki. Zatrzymał się i rozejrzał. Szczupłe, wysokie sylwetki przypominały figury lub manekiny. Były ich setki na tej jednej tylko ulicy, choć odkąd trafił do Miasta, miał do czynienia tylko z kilkoma. Nie wiedziałem, pomyślał mężczyzna. Nie mogłem wiedzieć, dodał w duchu, przełykając gulę w ściśniętym ze strachu gardle. Ruszył przed siebie. Mapę zostawił w zaułku, tak samo broń i latarkę. Nie potrzebował już celu, nie potrafił się dłużej bronić, a ciemność przestała mu przeszkadzać. Śledziły go spojrzeniach pełne euforii, ale równocześnie zimniejsze od gwiazd górujących na niebie. Zwracały się ku niemu ponure, rozszerzone źrenice, wokół których błyszczały czerwonozłote obwódki tęczówek. Był zmęczony, ale nadal się bał tych istot. Stały tylko pozornie nieruchomo, zachowały bowiem zdolność do ruchu. Widział przecież jak potrafiły zastygać, by następnie szybko dopaść i rozszarpać ofiarę zanim ta zdąży choćby mrugnąć. Teraz nic nie stało na przeszkodzie by i z nim to uczyniły. Przeciwnie, bawiły się nim od tygodni, wodząc na manowce w groteskowych grach o przeżycie, zanim wreszcie przestał się ukrywać i wyszedł na ulicę, godząc się na przegraną. Szedł, a cienioludzie stali wokoło, tłocząc w oczekiwaniu się na coś, co ma nastąpić. Stali, ponieważ chcieli stać i patrzeć, gdy szedł niepewnie wśród nich, niepewny coraz bardziej czy na pewno godził się tylko na śmierć... To jest nasze Miasto, jesteśmy Miastem, obejmij nas... słyszał te szepty, ale były one głosami w jego głowie, ponieważ nie było ust innych, niż jego własne. W końcu sam zaczął je cicho powtarzać. Mamrocząc, szedł dalej. Twarze postaci nie były maskami, a gdy zbyt długo się w nie wpatrywał, pojawiały się koszmary, dlatego odwracał wzrok. Nie tylko widział, ale czuł ich obecność, gdy drżały mu ręce, wycierające pot z czoła, mimo chłodnej nocy. Obecność od której ciało ani duch nie mogły dłużej uciekać. Karmili się jego strachem, gdy idąc przed siebie, w tym obcym Mieście musiał się o nich ocierać, przeciskając, choć starał się tego nie robić z całych sił! Dotarłszy do placu, zachłysnął się z przerażenia. Górujące wokoło latarnie, oświetlały rzekę stojących cienioludzi. Opadł na kolana i pozwolił, by wreszcie zwyciężyły. Zanim to się jednak stało, zanim ulice znowu stały się puste, krzyk mężczyzny trwał bardzo długo.

***
- Niniejszym, skazujemy Was na powrót do Miasta, niech Pan Słońca zmiłuje się nad Waszymi sercami. - Stojący przed obdartymi więźniami urzędnik stuknął okutą w żelazo laską w skaliste podłoże i odszedł na pobocze drogi, robiąc miejsce. Potężne łańcuchy napięły się, gdy obsługujący kołowroty niewolnicy rozpoczęli pracę. Strażnicy pchnęli grupkę mizernie wyglądających mężczyzn i kobiet ku otwierającej się bramie. Wylewająca się z Miasta mleczna mgła, mimo słonecznej pogody na zewnątrz miasta dotarła do stóp więźniów i strażników. Urzędnik pospiesznie oddalił się od skrzydeł bramy. Kiedy otworzyły się dość szeroko, żeby mogło się między nimi przecisnąć dwóch idących obok siebie ludzi, nakazał gestem poprowadzenie skazańców ku powstałej szczelinie. Kilku oczywiście krzyknęło, próbując zawrócić, ale wymierzone w nich kusze i karabiny zrobiły swoje. Gdy wreszcie zniknęli za bramą, kołowroty puściły łańcuchy, a skrzydła zatrzasnęły się same z hukiem jak usta giganta po połknięciu posiłku. 
Nigdy się o tym nie mówiło, ale otwieranie bramy było możliwe tylko w czasie słonecznego dnia, a mimo to, zza bramy oprócz mgły wydobywały się cienie nocnego nieba. Niektórzy strażnicy potem mawiali, że w mroku za bramą było widać twarze osób, które nigdy stamtąd nie wyszły. Inni twierdzili, że to nie były ludzkie twarze, a obracające się czerwonozłote obręcze. Mury otaczające Miasto od zawsze były niezdobyte, rozległe aż po sam horyzont. 
Jedyna znana brama, otwierała się ciężko, powiada się, że ciężej niż kiedyś, choć nie wiadomo czy to prawda. Dziś wprawdzie używa się do tego kołowrotów, a historyczne pisma nie wspominały by miało to miejsce w przeszłości.
Legendy mówią, że są za nią ukryte skarby dawno zaginionego królestwa, ale równocześnie wielkie niebezpieczeństwa.
Idealne miejsce na zsyłkę lub na karę śmierci.

                                                                               ***

niedziela, 2 listopada 2014

W drodze


Far beyond the desert road
Where everything ends up
So good the empty space
Mental erase, forgive, forgot
My god is the Sun,
Queens of the Stone Age


Marek siedział za kierownicą już od kilku godzin. Przyzwyczajony do polskich dróg, był zafascynowany wrażeniem nieskończoności amerykańskiej autostrady, którą jechał sam, wypożyczonym fordem. Czuł się naprawdę dobrze, lepiej niż przez parę ostatnich lat, pracując w Polsce. Znikający punkt na horyzoncie działał relaksująco, o wiele lepiej niż drogi pełne zakrętów, skrzyżowań, do których często porównywał swoje życie. Dziś wszystko, stwierdził w duchu, jest proste – właściwe, na swoim miejscu. Uśmiechnął się szeroko. O tak, wreszcie chwila spokoju, pomyślał, rezygnując z zastanawiania się nad kłopotami w domu czy w pracy. Nagły błysk odbitego od maski światła słonecznego wyrwał go z zamyślenia. Oślepiony tym blaskiem zamknął instynktownie oczy. Spanikował, gdy ręce straciły kontakt z kierownicą. Krzyknął. Ktoś wołał do niego:
- Tato! - głos córki wyrwał go ze snu. Lekko uchylił powieki, bojąc się blasku słońca. Wokoło jednak panowały niepodzielnie ciemności. No tak, pomyślał, to był tylko sen. Leżąc na ziemi, zadrżał od przygruntowego chłodu – Tato, mama... - Córka wydawała się wystraszona, ale czemu miałoby to być dziwne. Sytuacja nie wygląda za ciekawie.
- Już kochanie. - powiedział, siadając. Od nagłego bólu głowy poczuł mdłości.
- Obiecałeś... - oczywiście mała miała pretensję. Sama pewnie nie zmrużyła oka, stwierdził patrząc w kierunku skąd dochodził głos. Niczego nie widział, ale wyobrażał sobie jak drży w ciemności, szeroko otwierając oczy. Taki sam tchórz, jak jej matka, pokręcił głową z dezaprobatą.
- Musiałem się zdrzemnąć, kochanie. - Czemu musi się tłumaczyć, do cholery. Człowiek nie ma chwili spokoju. Przecież wie, że mają kłopoty. Diabli nadali to wszystko, pomyślał, gdy tępy ból w skroniach zaczął powoli ustępować. Przytknął nasadę ręki do nosa i poczuł wilgoć. Momentalnie wystraszył się, że to krew. Przytknął koniuszek języka do ręki. Krew. Jasna cholera. Nie miał nic przeciwko krwi, ale sam nienawidził krwawić. To nic, próbował się uspokoić. Wziął parę wdechów.
- Tato, mama nic nie mówi. - Głupia smarkula, czemu nie da mu chwili spokoju, pomyślał, jednocześnie jednak mówiąc:
- Już dobrze. Spokojnie, kruszynko. Pewnie też zasnęła. Była przecież zmęczona. Wszyscy jesteśmy zmęczeni...
- ...ale obiecaliście! - piskliwy głos zabrzmiał w ciemności z takim wyrzutem, że chciał podejść i zdzielić małą histeryczkę. Westchnął i wzruszył ramionami. Nawet jeśli chciał, łańcuch
przypięty do kostki mu nie pozwoli.
- Wiem, uspokój się. - powiedział ostro. Mała zapłakała. No i dupa, pokręcił głową ostrożnie, żeby uniknąć dodatkowego bólu głowy. - Proszę, uspokój się. Wiem, że się boisz. Wszystko będzie dobrze. - Daria! Hej, Daria! - zawołał w stronę, skąd wcześniej słyszał swoją żonę. Nic. Poruszał łańcuchem, uderzając w drewnianą podłogę. Huk chyba dotarł do kobiety, bo jęknęła. - Żyjesz tam jeszcze, kobieto! Odezwij się do cholery. Mała się boi. Powiedz coś wreszcie!- krzyknął, ponownie uderzając łańcuchem.
- Tak.- dodała coś jeszcze, ale wyszło z tego mamrotanie. Córka nadal pochlipywała, zaś żona chyba do reszty powariowała. Widocznie trzy wizyty u psychologa na miesiąc to za mało, żeby pozbyć się tchórzostwa i nabrać charakteru. Przeklął w duchu wyrzucone w błoto pieniądze. Czuł jak na skroni pulsuje mu żyła, znak dla jego rodziny, że żarty się kończą. Tyle, że one tego nie widzą, pomyślał. Ból w głównie ponownie przybrał na sile. Już chciał krzyknąć, ale widocznie Daria się ocknęła.
- Spokojnie, Kasiu. Mama tu jest. - Dziewczynka nadal cicho łkała. W tej durnej ciemności, Marek mógł sobie tylko wyobrazić jak w trójkę leżą na ziemi, nie wiadomo gdzie i po co, przykuci łańcuchami. On, żona wariatka i głupie dziecko. Koń by się uśmiał, tak skwitowałby to jego ojciec, stary pijak, niech płomienie oświetlają jego duszę w piekle, pomyślał nie bez satysfakcji.
-Wreszcie - powiedział Marek. - Jak się masz? - choć starał się, nawet dla niego zabrakło w tym pytaniu śladów troski. - Pogadaj z Kasią. Boli mnie głowa.
- Już dobrze, maleńka. Tatuś nie jest zły.
- Na cholerę mnie w to mieszasz! - wrzasnął – Mała płacze, bo poszłaś spać, zamiast się nią zająć! - dodał, na co, w odpowiedzi, usłyszał coś dziwnego. Śmiech. Czy ona się śmieje, zapytał się w myślach? Zupełnie ją popieprzyło, ale nie powiedział tego głośno. Pora wziąć się w garść. Splunął za siebie. W ustach poczuł smak krwi. Ze strachem dotknął językiem podniebienia. Wszystkie zęby na miejscu, brak ran. Skąd ta krew, do cholery!
- Przepraszam, Marku. Kasiu, proszę, uspokój się. Wszystko się ułoży. Zamknij oczy, prześpij się. Dobrze, kochanie? Wiem, że jest strasznie. I zimno, ale to minie. Prześpij się.
- Dobrze, mamo... – powiedziała Kasia. Zanim dziewczynka skończyła mówić, z góry nagle strzelił ku ziemi snop oślepiającego światła. Cała trójka krzyknęła.