Sędzia Aaron wyjrzał przez okno, przerywając całonocną
pracę. Po podłodze pokoju kancelaryjnego wędrowała plama porannego słońca.
Przez otwarte okno balkonowe wpadał również zapach odchodzącej burzy, teraz
grzmiącej daleko na zachodzie.
Czytanie zaczęło być wyzwaniem, podobnie dalsze siedzenie przy biurku.
Ze szkodą dla obolałych pleców nie potrafił jednak wstać i porzucić
najtrudniejszej w swojej karierze sprawy. "Ofiarę znaleziono pod stosem
chrustu. Ślady na ciele świadczyły...". Przerwał. Mógł cytować akta z
pamięci. Niestety.
Zaczerwienione oczy nieprzyjemnie ocierały się o szorstkie
powieki. Tekst zeznań, raportu z zatrzymania sprawcy oraz akt oskarżenia, które
czytał po raz kolejny w ciągu ostatnich sześciu godzin zamazywał się, Ściskając
nasadę nosa wolną ręką, ziewną przeciągle aż pojawiły się ciemne plamy.
Aaron
zatęsknił za młodością, gdy mógł pracować całą noc, zaś rano stawić się na
rozprawie z zapasem sił. Tu, na prowincji czas płynął wolniej, lecz
zauważalnie. Śmierć i narodziny szły pod rękę tworząc nowe pokolenia. On
należał do starej gwardii głupców, którzy próbują zaprzeczyć naturalnemu
porządkowi rzeczy. Przecież mógł przysiąc, że ledwie wczoraj przystępował
do egzaminów, chodził na schadzki z Emilią do ogrodu królewskiego, a
wieczorem razem z przyjaciółmi odwiedzał miejskie tawerny. Ledwie wczoraj...
opuścił stolicę z dożywotnim zakazem powrotu, z piętnem mordercy przed
nienawiścią kobiety, z którą łączyło go prawdziwe uczucie i wspólne plany na
przyszłość.
Ponure wspomnienia zaczęły go nawiedzać jak zwykle gdy czuł się
zbyt zmęczony, by się przed nimi bronić. Nawet po tylu latach ciężko przeżywał
pojedynek, w którym nagrodą była śmierć brata ukochanej, poniżenie w oczach
protektora oraz wstyd i strach. Lecz Aaron nie bał się dalszego życia. Wierzył,
że dana mu szansa, wyjazd na prowincję i ciężka praca pozwolą zadośćuczynić
grzechom i błędom młodości. Nie bał się również śmierci. Ani tej w zapomnieniu,
ani tej, która czasami droczyła się z nim, ściskając mocno serce niby dla
zabawy, by po chwili odpuścić i pozostawić go sparaliżowanego bólem, lecz nadal
oddychającego. Jeśli czegokolwiek Aaron bał się, to potępienia za nieodkupione
winy, za grzechy i błędy z młodzieńczych lat.
Przez
lata, już na zesłaniu sen z powiek spędzało mu wspomnienie umierającego
przyjaciela ilekroć miał sprawę gardłową na wokandzie. Starając się
oceniać w miarę łagodnie czyny z uwagi na okoliczności czy kondycję
przestępcy, dając szansę na poprawę, tym, którzy w jego ocenie na to zasługiwali,
wierzył, że chroni życie, najcenniejszą z wartości. W ciągu wieloletniej
kariery, tylko raz skazał oskarżonego na śmierć. Do dziś tego żałował.
Przezwyciężył jednak rozgoryczenie i frustrację. Do czasu morderstwa dziecka,
małej Angeliki.
Aaron ponownie sięgnął po akta. Czytał nakreślone słowa, wiedząc,
że zakończenie może być tylko jedno.
Wyrok śmierci.
Dlaczego się przed tym bronię? - zapytał się w duchu. Zmarszczył
brwi. Majestaty nie obchodzi sumienie sędziego, usłyszał głos z przeszłości. Nagłym
ruchem rzucił akta na biurko, odpychając się od niego, jakby broniąc przed
dalszym brnięciem w sprawę. Przekroczył plamę słońca, która zawędrowała już na
środek pokoju. Wyszedł na balkon. Podmuch wiatru zrzucił większość kartek na
podłogę. Jedna z nich, niezapisana, a zatytułowana "Wyrok w imieniu Jego
Królewskiej Mości..." wciąż leżała na krawędzi biurka. Niezdecydowana,
lecz popychana ciągle wiatrem niby przeznaczeniem.
Stojący na balkonie Aaron westchnął ciężko, opierając się o
balustradę. Dachy jednopiętrowych budynków mieszkalnych, tych bogatych i tych
biednych lśniły od rosy w porannym świetle. Dymy z kominów unosiły się wysoko,
dalej niż wieża ratuszowa, jeszcze dalej niż najwyższy budynek - stara kaplica
z jej milczącą dzwonnicą. Starał się chłonąć spokój miasteczka, które
tętniło życiem wokół willi, gdzie mieszkał od prawie czterdziestu
lat. Słuchał odgłosów codzienności. Wydawało mu się, że pod otoczką spokoju
kryła się fioletowa warstwa strachu lub czerwona rzeka nienawiści, wzbierająca powoli
i szturmująca celę wieży ratuszowej. Siedzący tam człowiek jest w ich opinii
winny. Nie potrzebują do tego wyroku starego głupca, pomyślał z przekąsem. A
jednak czekali cierpliwie. Początkowo przyjęli go przed laty nieufnie, dziś
respektowali autorytet, który reprezentował. Nawet gdy ugasił pragnienie
kilkunastu krewkich i pijanych mężczyzn i kobiet, którzy stanęli pod bramą
ratuszową wraz z widłami, pałkami i pochodniami, domagając się krwi mordercy,
nikt nie zakwestionował jego interwencji. Jeden z nich, karczmarz Olaf
tłumaczył się interesem społecznym, lecz krew na ulicy nie leży w niczyim
interesie. Posłuchali go, rozeszli się. I czekali.
Spojrzał na swoje nadgryzione starością i artretyzmem dłonie
mistrza szermierza, trzymające obecnie częściej pióro niż miecz. Dawniej nie
drżały trzymając kawałek stali. Nie zadrżały nawet, gdy zabił. Dziś nie jest
pewien czy utrzymałby stal, czy drżą od dogasającego w nim życia czy ze
strachu. Mokra balustrada pieszczotliwie chłodziła długie palce i śródręcze na
którym widniała pojedyncza, gładka blizna w kształcie krzyża. Mimo
słonecznego poranka i ubranej marynarki, zadrżał na wspomnienie dnia, kiedy
otrzymał tą ranę.
W końcu podniósł wzrok.
Za północną bramą miejską biegła droga zwana przez miejscowych
drogą Donikąd. Kończyła się kilka mil dalej, wraz z początkiem gęstej Puszczy
Niedźwiedziej, u podnóża Gór Mekkańskich. Zaśnieżone, osnute chmurami,
całoroczne szczyty stanowiły piękny widok. Były to dzikie i nieokiełznane
tereny, stanowiące naturalną granicę między tym, co cywilizowane, a tym co
zagrażające człowiekowi.
Właśnie od strony gór, po drodze Donikąd podążała samotna, wysoka
postać, ubrana w czerń.
W piękny i słoneczny dzień sędzia widział mimo swoich lat
doskonale na wielkie odległości, teraz jednak nie był w stanie ocenić ani kim
jest ten wędrowiec, ani czy jest uzbrojony, dlatego dla przezorności postanowił
wysłać posłańca do straży miejskiej żeby zwrócili szczególną uwagę na
postawnego samotnego wędrowca idącego od strony gór. Kończąc tę myśl, odwrócił
się chcąc wejść do środka. Jednocześnie poczuł silny ból w klatce piersiowej, a
całe lewe ramię stało się zimne i odrętwiałe. Upadł na kolana, podpierając się
ręką by po chwili upaść na bok, wykrzywiając usta w grymasie niemego bólu. To
koniec, pomyślał, zaciskając na piersi dłoń przypominającą szpony. Z kieszonki
marynarki udało mu się wyjąć trzy pastylki, o których prawie zapomniał. Połknął
je z trudem, czując jak ucisk w klatce piersiowej zanika, a czucie w ramieniu
wraca. Leżał na balkonie jeszcze przez chwilę. Gdy wreszcie wstał, miał
dreszcze od wiatru chłodzącego pot, który oblał całe jego ciało. Zataczając
się, wszedł do środka.
Padł na krzesło, które zaprotestowało ciężko skrzypiąc.
Siedział tak
aż do momentu, gdy poczuł zapach gotowanego obiadu. Po chwili na schodach
usłyszał kroki gosposi. Otarł czoło chustą i westchnął parę razy.
Aaron bał się śmierci, lecz nie swojej. Z grymasem ogromnego
bólu, na który nie było pastylek, sięgnął z wysiłkiem po niezapisaną kartkę,
spadającą w tym momencie z biurka. Kiedy pisał, czynił to mechanicznie, z
wprawą. Do drzwi zapukała gosposia, mówiąc, że obiad jest
gotowy. Sędzie właśnie skończył, kiedy zdał sobie sprawę, że w tej sprawie
wszystko świadczy przeciw mordercy, lecz całość nie nie daje mu spokoju.
Wychodząc z willi w stronę ratusza, niosąc w teczce akta, nie wiedział co nim
kieruje, jednak musiał porozmawiać najpierw z człowiekiem oskarżonym o
straszliwą zbrodnię. Oby tym razem był rozmowny.