wtorek, 13 października 2020

Wszystko jedno: po prostu pisz.

W ciemnym pokoju zapaliła się zapałka. Z sykiem, mikro-wybuchem oświetliła brodę i nos siedzącego w fotelu mężczyzny. Kobieta spała na wersalce pod ścianą. Mężczyzna nie wykonał żadnego innego ruchu. Był cichy, a ona i tak się zbudziła, węsząc zapach siarki w powietrzu.

- Andrzej? Andrzej coś ty... coś ty zrobił? - zapytała zaspanym głosem kogoś, kto wierzy, że koszmar senny byłby lepszy niż ten zapach i ta łuna świetlna tańcząca za oknem w kuchni.

Kobieta szuka czegoś pod poduszką. Walczy z pościelą i wstaje z wersalki. Zatacza się, idąc do kuchni. Nie patrzy na mężczyznę w fotelu. Nie widzi, że się uśmiecha.

W kuchni jest jasno za sprawą pożaru stodoły sąsiadów. Ogień sięga wysoko, tańczy na nocnym niebie. Kobieta napiera na blat stołu paznokciami i wnętrzem dłoni.

- Mój Boże... - wychrypiała.

Pod dom zajechały samochody. Najpierw dwa, po chwili jeszcze dwa i na koniec jeden, wprost pod sam próg. Wysiedli z nich jednocześnie, a kobieta chciała ich policzyć, bo policja będzie pytać. A może nie zapytają? Poprzednim razem nie pytali o wszystko.

- Stało się - wyszeptał mężczyzna, który cicho przeszedł z salonu do kuchni.

Kobieta odwróciła się i dotknęła drżącą ręką jego policzka. Pachniał benzyną i dymem. Szorstki zarost pokrywał jakiś pył.

Drzwi wpadły do środka wyrwane z zawiasów kopniakiem.

Obcy, liczni jak cienie piekielne złapały mężczyznę, a kobieta pchnięta upadła na podłogę. Nagle wszystko ucichło. Przestało istnieć dla niej. Wiatr niósł ze sobą zapach benzyny, dymu i tego, co zamknięto w stodole. Słodki zapach palonego mięsa.

poniedziałek, 12 października 2020

Nie mam sił.


Nie czuję się na siłach, żeby cokolwiek napisać. Wstałem o piątej, wróciłem dopiero po siedemnastej. Dwanaście godzin wcięło, ale przepadły na robieniu tego, czego mi brakowało. Ruch, dynamika, otrzaskanie się z trudną rzeczywistością. Wystawienie się na niewygodne doświadczenia.

Nie czuję się na siłach, żeby wymyślać zdania, które dadzą bohaterowi życie, a wydarzenia fabularne poniosą uwagę czytelnika na fali ciekawości ku ostatnim stronom. Inaczej, nie mam sił na pisanie długich, nośnych historii, bo te małe też wydają się ponad moje możliwości. Boli mnie łydka, głowa i chyba obtłukłem sobie palec od stopy. Żadna z tych dolegliwości mi nie przeszkadza. Jestem wręcz z nich dumny. Są dowodem, że żyję i mam się dobrze. Jedynie sił mało na cokolwiek innego. Na pisanie też, prawda?

Z rozpędu zabrałem się za podlanie swojego ego na tym blogu. Kimkolwiek jesteś i czytasz moje utyskiwania na bezsilne popołudnie, znużony wieczór i tęsknie wyczekiwaną senną noc, wiedz, że doceniam wysiłek włożony w czytanie tych zmęczonych słów. Naprawdę doceniam. Jedynie to, że usiadłem przed komputerem z rękoma opartymi o klawiaturę wprawiło w ruch moją niemoc twórczą. Właściwie to mam kilka pomysłów. Co o nich sądzisz?

O błękitnookim siłaczu, który szeroką piersią broni świata przed nim samym... przy pomocy złamanej łyżki.

O studiu tanecznym, gdzie sprzedaje się magiczne kości prehistorycznych zwierząt.

O papierosie zgaszonym na parapecie domu, który należy do umierającego małżeństwa nieznoszącego dymu tytoniowego.

Jest też droga. Długa droga do domu. Z zachodzącym słońcem na przymorskim akwenie. Z szumem kół na asfalcie. Z delikatnym śnieżeniem radia i głosem spikera jak z innego wymiaru. Rzeka przechodzi w morze, a morze zalane złotem i czerwienią chowa się przed ciemnością za horyzontem. Jeszcze jesteśmy w drodze.

Zostało trochę czasu do snu. Może jednak coś napiszę.

niedziela, 11 października 2020

Grzywa z jesiennych liści.

W drodze do sklepu minąłem sąsiada, zmiatającego na kupkę pierwsze opadłe liście. Wiele z nich nadal było zielonych i zastanawiałem się czemu tak szybko drzewo się ich pozbyło. A przecież odpowiedź była prosta i widoczna na moim oraz sąsiada grzbiecie – płaszcze na zimną aurę. Na chodniku wyrosła grzywa liści. My się opatulamy, a drzewo je traci. Traci? A może zyskuje swobodę? Sam proces wydaje się być odwrotny, wobec tego, co dzieje się podczas narodzin. Matka nie traci dziecka, to świat przyszłości je zyskuje. Drzewo nie traci liści, to świat zyskuje… co? Zwiędłe, opadłe, pięknokolorowe zgniłki, zaściełające chodniki i pasy zieleni trawy, jeszcze walczącej o ostatki wspomnienia letniego słońca. Drzewo daje ciągle siebie, nie dzieli się i nie krzywi na to zmiatanie. Drzewo jest tu i teraz, nawet jeśli liście są już w przeszłości. 

Przeciąłem ulicę i zapomniałem o sąsiedzie, jego problemie z grawitacją i drzewem, rozbierającym się jak mors przed wkroczeniem w zimowe morze. Zanim zaleją nas chłodne deszcze i wiatr, chcę wrócić na powrót pod znajomy dach. Może zrobię to po powrocie do sklepu, a może odpocznę dopiero, kiedy znajdę coś lepszego. Rok się jeszcze nie skończył. Też coś właśnie tracę, choć wspomnienie spokoju mnie nie opuszcza. Z wizją swobodnych ostatnich lat zapuszczam się w nieobecne materialnie miejsca. Gdzie dotrę? Co muszę zrzucić z siebie, żeby nie pociągnęło mnie ze sobą w grawitacyjne podróże, a posłało dalej niż kiedykolwiek dotarłem? Chcę się wzbić gdzieś dalej, gdzie mnie jeszcze nie było. Dotrzeć tam nie tylko ciałem, umysłem też. Wyobraźnia jest już na miejscu. Przyszłość jest lekko niewyraźna, ale niewątpliwie nadciąga. Jak spadające liście. Jak chłód zimy.

sobota, 10 października 2020

Nowa rutyna.

Jabłka w ogródku przestały spadać. Dla mnie tak kończy się jesień. W nocy spałem lepiej, nie budziły mnie zielone, kwaśne główki uderzające w twardą ziemię.
Śniło mi się coś o dźwiękach, po które stało się w kolejce w Lidlu na Kołobrzeskiej, ale nie dośniłem co było dalej, czy dostałem swoją porcję brzmień, czy wyszedłem głuchy.
Z zachowania kotki wyczytać można, że złamałem tabu rutyny.
Przyzwyczaiła się, że jestem zawsze i moja i obecność była jej na rękę. Teraz wstaję wcześnie, zdenerwowany i rozbudzony strachem przed spóźnieniem. Jem szybko, ruszam się zbyt gwałtownie, choć czasu zawsze mam zapas. Ćwiczę, ale energia kumuluje się, zamiast ulatniać. 
Kotka nerwowo szuka swojego miejsca w nowej rzeczywistości. Kładzie się w trzech miejscach dobrze znanych z wygody: na pościelonym, jeszcze ciepłym łóżku, na czerwonym fotelu i ostatecznie na parapecie, ale nawet tam nie zmruży oka. Leżenie przy oknie jest znakiem, że nie podobają się jej żadne zmiany i ogródek czeka aż instynktownie ucieknie w poranną, bezpieczną ciszę osiedla. Z kotki można wyczytać tyle, ile z tego wpisu o ciężarach, jakie noszą nadzieje związane ze zmianami. I to także, że gdy zatrzymuję się, żeby popatrzeć na jabłoń w półdzikim, zarośniętym ogródku, tęsknię za rytualnym spokojem ostatnich. Za budzeniem się ze słońcem już gotowym na jasnym niebie. Już tego nie potrzebuję i dlatego łamię świat, w którym dojrzewałem od jakiegoś czasu. Wzywam w rytuale nowego dnia nowe rutyny i oby szło mi w nich lepiej, niż w dotychczasowych.




niedziela, 5 lipca 2020

Lubię czytać... Lissy - Luca D'Andrea

Prawda istnieje poza dobrem i złem, na granicy cudu i tajemnicy. Marlene chce przetrwać. Zbiera się na odwagę i odchodzi od męża, człowieka potężnego i okrutnego. Chce tak, jak w bajce, wykazać się sprytem i odwagą. Chce pokonać złego. Niestety, zapomina, że dawne bajki nie wybaczają błędów. Karzą za nie bohaterów w okrutny sposób. Pierwszym błędem Marlene było zaufanie nieznajomemu, wilkowi w owczej skórze. Drugim – wiara w moc ochronną kłamstw. W końcu przekonuje się, że w górach pokrytych śniegiem i tajemnicami jedynym cudem jest przetrwanie. Jedyną prawdą – strach w walce ze złem.

Lissy zaczyna się spokojnie. Można się zdziwić jak spokojna bywa kradzież zawartości sejfu mafijnego bossa, Herr Wegenera. Jak bardzo przypomina on chciwego smoka lub pełnego nienawiści kobolda. Marlene zabiera ze sobą należący do niego wart setek dusz skarb i znika. Wraz ze starymi baśniami. I te historie towarzyszą odkrywaniu tajemnic Simona Kellera, trapera z gór, człowieka wiary i hodowcy świń. Są kluczem do zrozumienia większego sensu, który stara się przekazać autor Luca D’Andrea: jakkolwiek odkryjemy prawdę o sobie lub o świecie, przyjdzie za to zapłacić cenę.

W wielu momentach, podczas czytania, czuje się niedosyt. D’Andrea pisze oszczędnie. Klaustrofobicznie. Większość zdań jest serią następujących po sobie krótkich akapitów. Chwytają za uwagę, przenoszą ją bez przerw na oddech z rozdziału na rozdział. Budują mocne fragmenty, nawet jeśli dotyczą psychiki czy charakteru postaci. Zagłębianie się w gęstniejącą fabułę, w motywacje bohaterów przypomina pościg lub ucieczkę, raz tropimy i gonimy ofiary, a innym razem ukrywamy się lub gubimy drapieżnika. W każdym momencie liczymy na konfrontację, a kiedy ona wreszcie następuje, jesteśmy zaskakiwani. Zwłaszcza sposobem połączenia baśni z kryminałem noir.

W świecie Lissy, gdzie pieniądze, biżuteria, drogie ubrania i ludzkie dusze są brudne, świński chlew okazuje się miejscem cudu, gdyż nie czyni rozróżnienia na dobro i zło, a odkrycie na czym polega tajemnica tej prawdy należy do czytelnika.

Czytając książkę Luca D’Andrei należy pamiętać tylko o jednym: Lissy jest wiecznie głodna.


Lubię czytać.... Szkice piórkiem, Andrzej Bobkowski

Lato lubię z kilku powodów. Z tych samych, co inni, czyli na przykład wakacje na słonecznej plaży i kąpiele morskie, a także z jednego bardzo osobistego: lubię czytać w łóżku. Z niego mam widok na ogród i wschód słońca. Na śpiącego na parapecie kota. Elektroniczny zegar w rogu pokoju wskazuje jak długo zatonąłem w lekturze. Kiedy nie patrzę, przyśpiesza, a gdy podnoszę na niego wzrok, ponagla do innych zajęć.
Lato lubię, bo książki czytane w łóżku mogę odkładać na nieczynny grzejnik, zamiast szukać dla nich miejsca na którymś regale. Powinny być blisko, aż do nich wrócę i skończę. A niektórych skończyć nie potrafię. Przynajmniej nie od razu.
Dziennik Szkice piórkiem Andrzeja Bobkowskiego czytam powoli. Inaczej niż lekcje historii w liceum, nie pokazuje wojny jako wydarzeń dziejących się na froncie i z dnia na dzień. Autor nie pisze jak ktoś zainteresowany pisaniem, a jak osoba, czerpiąca z codzienności jak najwięcej. Nawet podczas wojny. Najważniejsze jest TERAZ i trzeba się nie bać wyssać to TERAZ do końca, potem odrzucić i zastanowić się, jak by następne TERAZ najlepiej wykorzystać. – napisał, czyli wykorzystał to, co przeżył, by stworzyć dziennik.
Oczywiście były maszerujące wojska, ofiary nalotów, obozy zagłady, lecz to wiemy dziś. Wtedy, w lecie 1940 roku Andrzej Bobkowski obserwował Francję, która błyskawicznie przegrała wojnę, a następnie poddała się okupacji. Choć nie przekroczył granic, nagle znalazł się w innym kraju, gdzie W czasie pokoju [Francuzi – przyp. GR] zapomnieli o wojnie, w czasie wojny nie potrafili zapomnieć o pokoju.
Lubię czytać w łóżku, kiedy pogoda jest słoneczna, a zegarem nie muszę się przejmować tak, jak kotem, który zbudził się i chce, by go nakarmiono. Szkice piórkiem przypominają mi, że należy się cieszyć każdą chwilą.

Ciężkie momenty miną.
Wojna nie jest wieczna. 
Spokój może nas uratować.
Pokój nie jest rzeczą daną raz na zawsze.
Ci, którzy oddają wolność dla tymczasowego bezpieczeństwa, nie zasługują ani na jedno, ani na drugie.

piątek, 3 lipca 2020

Łatanie, łatanie, łatanie.

Nikt nie chce mieć łajdaka za syna. Zwłaszcza, gdy jest do tego mięczakiem. Wtedy pytanie o jego los powinno brzmieć: jak głęboko zakopać w pamięci wspomnienie o tchórzliwym złośliwcu? Albo lepiej. Gdzie jest ziemia dość sypka, żeby nie męczyć się z kopaniem? W końcu drań dostarczył już dość trudności i zmartwień. Jak żyć z synem, który zabijał i okaleczał innych ludzi? Te i inne myśli zalewały umysł Kirsten, kiedy wkładała zakładała spodnie na trupa.

Nie chciała myśleć o nim jak o Marku, swoim najstarszym synu. O synu, którego trzymała przy piersi aż do szóstego roku życia, mimo dezaprobaty członków rodziny, zwłaszcza tych ze strony męża. Ukradkowe spojrzenia, krzywe uśmiechy, pokątne rozmowy. Nic nie uchodziło uwadze Kirsten, która kochała swojego syna, choć ciąża – jej pierwsza ciąża – dała się jej we znaki. Nawet, gdy zrozumiała, że podczas karmienia Mark czekał, aż jej sutki staną się obolałe i wrażliwe, po czym zaciskał na nich mocno zęby. Zawsze przy tym patrzył jej w oczy, jakby w oczekiwaniu na oznakę bólu. Raz uśmiechnął szeroko i Kirsten mogła przysiąc, że oprócz mleka, była na nich również krew.

Trup. Nic więcej. Kawałek mięsa, który obmyła i ubrała przed włożeniem do ziemi. Mogła zostawić to zakładowi pogrzebowemu.

Kirsten mimowolnie przeczesała dłonią ciemne włosy Marka. Przez chwilę miała wrażenie, że nadal jest jej małym chłopcem, który leży w łóżku i czeka na jej opowieści na dobranoc. Mogła przysiąc, że poczuła dochodzący z kuchni zapach pieczeni, którą jedli na obiad. Gdy gotowała, wonie potraw rozchodziły się po wszystkich pomieszczeniach, lecz najdłużej utrzymywały się właśnie na poddaszu, gdzie Mark urządził swój pokój. Jestem już duży, mówił z tym swoim dorosłym poważnym wyrazem twarzy, a ona z mężem nie protestowali. Poddasze było także najcieplejszym miejscem w całym domu. Dlatego Kirsten zdziwiła się, że włosy i skóra jej synka są zimne w dotyku. Dopiero, gdy palce kobiety natrafiły na zaszytą ranę na głowie, bańka wspomnień pękła. Rzeczywistość uderzyła w nią z całą mocą wraz z zapachem formaliny i chłodem, odczuwając fizycznie jak ból utraty dziecka dusi ją za szyję, pozbawiając powietrza, jak w brzuchu skręcają się jej wnętrzności. Szybko zabrała rękę, zdusiła narastający w niej szloch i odstąpiła od metalowego stołu. 

Zamknęła oczy. Wzięła trzy głębokie wdechy. W końcu się uspokoiła, lecz nagle zimno stało się  dotkliwsze i przenikało ją do kości.

Próbowała rozetrzeć zesztywniałe dłonie. Chuchnęła na nie, lecz nic to nie dawało. Objęła się ramionami i otworzyła oczy. Mark nadal leżał na stole. Był gotowy do pogrzebu. Ubranym w garnitur pakunkiem. Nie był już jej chłopcem. Ponownie zaczęła o nim myśleć jak o trupie. Cieszyła się, że ma zamknięte oczy i nie musiała na nie patrzeć. Dzięki temu było dużo łatwiej.

Kirsten wróciła na górę i pożegnała się z właścicielem zakładu. Postanowiła, że gdy tylko wróci do domu, wypije szklankę bourbona i położy się spać. Spakuje rzeczy Marka dopiero nad ranem, zdecydowała wsiadając do samochodu.

Pan Malory nawet na nią nie spojrzał. Obcowanie ze zmarłymi nauczyło go dystansu do żywych. Usłyszał zamykane drzwi, więc wstał i zszedł do chłodni. Przyjrzał się stołowi numer trzy, na którym leżał jeden z jego klientów. W swojej karierze widział wiele trupów, lecz żaden nie sprawiał wrażenia pogodzonego ze swoim losem. Na każdej pośmiertnej twarzy Pan Malory widział jeśli nie zwątpienie, to przynajmniej strach. Czasami widział żal i coraz częściej, w miarę jak czasy stawały bardziej obce się dla siedemdziesięcioletniego już koronera, zagubienie. Ludzie przestali trzymać się wiary, sądził Pan Malory. Stąd tyle ciał nadal jest zamieszkanych, a on, choć widzi, że dusze nie odeszły na tamtą stronę, nic nie mógł z tym zrobić. Mark Kaufield był inny. W jego otwartych oczach czaił się za to spokój. Jakby klient ze stołu numer trzy pogodził się z byciem martwym.

Pan Malory pokręcił głową, zgasił światło i wyszedł. Nie mógł się doczekać powrotu do mieszkania, które znajdowało się na piętrze zakładu pogrzebowego. Dziś leciał kolejny odcinek Koła fortuny.

Kiedy żywi zniknęli z pola widzenia, zakład pogrzebowy zmienił się w królestwo ciszy. Tylko śmierć mogłaby w niej mieszkać, dlatego kiedy wychodzi się z pokoju, zostają w nim tylko ślady; obłok ciepła w zimnym powietrzu, woń perfum w chmurze chemii i ruch żywego ciała w bezruchu królestwa ciszy i śmierci. Ślady, które wyciera upływający czas.

Minęła północ, kiedy ze stołu numer trzy zsunęła się dłoń. Zwisała nad podłogą, daleko jej było do dawnej sprawności. Powieki opadały długo, zdawało się, że dopiero po godzinie zamknęły się, lecz zaraz potem odskoczyły jak rolety w górę i choć w chłodni panowała ciemność, Mark zmrużył oczy. Raziło go ciepło, które wyczuwał, kobiece perfumy, które znał i rozmazany ślad ruchu, który na którym zaciskał dłoń. Miał wrażenie, że świat pędzi, a jego zmysły nie nadążały z rejestracją każdej zmiany. O piątek nad ranem wreszcie udało mu się podciągnąć nogi. Położył się ba boku, na zdrętwiałej ręce i skulił, przyciskając kolana do piersi. Uchylił usta, ale zamiast wody, wylała się z nich gęsta maź. Spróbował jeszcze raz.

– Arrghhhhh!!!!! – wrzasnął w końcu.

Śpiący w swoim mieszkaniu Pan Malory zbudził się nagle. Miał wrażenie, że coś słyszał. Nasłuchiwał. Cokolwiek go zbudziło, dźwięk nie powtórzył się. Podparł się na łokciach i nieprzytomnym spojrzeniem powiódł po ciemnym pokoju. Wydawało mu się, ze na granicy wzroku, w drzwiach prowadzących na korytarz, ktoś stoi nieruchomo, lecz uznał, że tylko mu się wydawało. Mieszkanie było ciche.

Mogło to być przejeżdżające auto, zastanawiał się. Mogły to być również dzieciaki, które znowu włamały się do piwnicy.

– Cholerne dzieciaki – zaklął i ręką poszukał włącznika światła.

Po chwili w pokoju pojaśniało.

Pan Malory trzymając rękę na lampie uzmysłowił sobie, że drzwi do sypialni zawsze trzymał zamknięte. Odwrócił się powoli i zdążył tylko krzyknąć, gdy spostrzegł, że w jego stronę zmierza klient ze stołu numer trzy. 

Serce mężczyzny stanęło, jeszcze zanim Mark Kaufield zacisnął na jego szyi dłonie, wrzeszcząc w siniejącą twarz starca. Z ust trupa nadal wylewała się brązowa maź, ochlapując Pana Malory’ego i łóżko na którym leżał. Szarpiąc się w uścisku, staruszek zrzucił lampę. Światło zamigotało, a Mark otrząsnął się i wypuścił koronera z dłoni. Z ciała zabitego zaraz zaczęła się unosić błękitna, świetlista chmura. Kaufield widział w niej jaka jest piękna i z miejsca zapragnął jej, wciągnął ją z powietrzem, czując jak w jego kończyny wraca czucie. Upadł i wrzasnął, gdyż ciepło, które poczuł, zdawało się rozdzierać jego ciało od wewnątrz.


                                                                ***

Fragment napisany w ramach ćwiczeń warsztatu w sierpniu 2017 r.



środa, 1 lipca 2020

Powieść w odcinkach "Dom gościnny" ODC.1

Ela nie przypominała sobie podobnego wieczoru. Nic nie poszło tak, jak sobie to zaplanowała. Zaczęło się od telefonu Marka, jej męża.

— Spóźnię się. Zacznijcie beze mnie.

— O której będziesz? Może zaczekamy?

— Nie, nie trzeba.

— To o której będziesz?

— Jak wrócę to będę. Po co drążysz?

Gdy się rozłączył, a Ela w kuchni włączyła radio i odkorkowała butelkę wina, rozległ się dzwonek do drzwi.

— Otwarte! — krzyknęła ochrypłym głosem.

Do środka wszedł Dominik, syn z pierwszego małżeństwa. Na stole postawił niedbale zapakowaną w kolorowy papier paczkę.

— Wszystko w porządku? - Zaniepokojony podszedł do Eli i położył rękę na jej ramieniu.

— Kroiłam cebulę.

Dominik skrzywił się. Cebula była sygnałem znanym z dzieciństwa. Jego ojciec, przemocowy alkoholik zmarł na zawał kiedy ten miał dwanaście lat. Pamiętał, że gdy pytał matkę, często zapłakaną i posiniaczoną, czy wszystko było w porządku, odpowiadała: Kroiłam cebulę. Jedynie podczas pogrzebu ojca nie musiał o to pytać. Matka nie uroniła ani jednej łzy.

— Gdzie Marek?

— Powinien niedługo być.

— A Andrzej?

Przybrany, młodszy brat wolał swoich nowych znajomych od rodzinnych imprez.

— Obiecał, że będzie.

— Czyli zostaliśmy tylko my. Wszystkiego najlepszego, mamo.

Twarz Eli rozjaśnił uśmiech. Pocałowała Dominika w policzek.

— Dobry z ciebie syn.

Dominik spuścił wzrok, zażenowany, ale i szczęśliwy.

Kolejny dzwonek przerwał ich rozmowę.

— Ja otworzę — zaoferował Dominik i ruszył do drzwi wejściowych.

Ela odłożyła lampkę z winem. Nie wypiła ani kropli. Nagle przeszła jej ochota. Uśmiechnęła się w duchu i zaczęła wyciągać z lodówki przygotowane wcześniej jedzenie.

Wtem, brzęk pękającego szkła i kobiecy krzyk wyrwały ją z błogiego stanu. Odłożyła półmisek z sałatką i pobiegła na korytarz.

W otwartych drzwiach stała obca kobieta w obcisłej, różowej mini i czarnym topie. Ela poświęciła jej tylko chwilę uwagi, ponieważ Dominik dusił na podłodze swojego przybranego brata.

— Chłopcy, nie! - krzyknęła, próbując ich rozdzielić.


cdn.


Dialog z rzeczywistością przez telefon. Echo.

Dzwoni komórka.
- Tak?
- Pan Grzegorz Reiwer?
- A z kim rozmawiam?
- Pan Grzegorz Reiwer?
- To zależy.
- Zależy?
- Tak, czy jeśli puknę w telefon, znowu odezwie się echo.

wtorek, 30 czerwca 2020

Opowiadanie pt. Żądlec

Dzieciństwo ma smak zgniłych jabłek i pustych łez. Czasami zaginiesz jako dziecko w miejscu, gdzie w blasku dnia żyją potwory. Jeśli im uciekniesz, co będziesz niósł w sercu przez resztę życia: opowieść czy koszmary? 
    Pamiętasz nieskończony sad. Wiatr rozwiewał liście i białe płatki kwiatów. Z szumem dochodził do twoich uszu delikatny dźwięk dzwonka, który przenikał cię do kości. Owoce ciężkie od słodkiego soku spadały jak głowy po egzekucji. Gdy uderzały o ziemię, odwracałeś się, bo uderzenia te brzmiały jak kroki. Coś nadchodziło, oszalałe od metalicznego pobrzękiwania. Biegniesz, ale sad nie ma końca. Nie tak jak twój oddech, który wypala się w płucach. Upadasz.
    Jabłka będą smakowały jak zgniłe, a każde łzy staną się puste, ponieważ nie da się zupełnie uwolnić od koszmarów. Nie da się wyjść z sadu, pełnego żądlców.
    Wszystko zdarzyło się kilkanaście lat wcześniej, kiedy jeszcze byłem dzieckiem. Mieszkałem na wsi i chodziłem do podstawówki. Podczas powrotów ze szkoły, często mijałem sady, pola i łąki. Niekiedy, w zależności od wybranej drogi, przechodziłem obok pustostanów. Starannie omijałem je z daleka. Budziły we mnie nieopisany strach. Nie wiedziałem do kogo należały i nie obchodziło mnie to na tyle, żeby się nad tym zastanawiać. 
    Były to czasy, kiedy ogrodzenia były zbytkiem. Dopiero po upadku komunizmu, ludziom zaczęło odbijać na punkcie siatek i płotów, odgradzających przydomowe ogórki i wejścia do klatek schodowych od świata zewnętrznego. Dziś, bardziej niż kiedykolwiek bronimy się przez obcymi, sąsiadów mając w nie mniejszym poważaniu. 
    Będąc w podstawówce, kiedy nie jechał żaden autobus, który zabrałby mnie na gapę, szedłem przez trzy kilometry, nudząc się niemiłosiernie. Tamtego dnia z głodu obgryzałem paznokcie, gdy dotarł do mnie niezwykły zapach, którego nie dało się pomylić ani z zapachem kwiatów na łące, ani z zapachem dojrzewających na polach upraw. Gdy na niebie wysoko świeci wiosenne słońce, wiejskie powietrze wypełnia cała gama zapachów. Żyjąc w tej bańce, nie ma się o niej pojęcia. 
    Gdy wracam czasami w rodzinne strony, różnica wobec miejskiej aury jest wyraźna na tyle, że ma się wrażenie jakby wkraczało się do innego świata. Dlatego zapach, który roztaczały owoce z sadu dziwił, pogłębiając mój głód. Spojrzałem na rosnące przy drodze drzewa. Rosły w rzędach. Na niektórych były jeszcze białe kwiaty. U innych gałęzie uginały się pod ciężarem żółtych, pomarańczowych i czerwonych kul. Jakie to były gatunki jabłek, nawet dziś tego nie wiem. Ponownie, dzieci nie obchodzą nazwy ani własność. A dla dorosłego, który mając pod ręką nieograniczone źródło informacji, jakim jest internet, szukanie wiadomości o gatunkach owoców, choć jest w dzisiejszych czasach o wiele łatwiejsze, to jednak znajduje się na końcu listy rzeczy interesujących i potrzebnych. Wtedy myślałem tylko o tym, żeby wbić zęby w jabłko i poczuć sok spływający w głąb gardła.
    Przeskoczyłem przez rów. Po drugiej stronie zapach był intensywniejszy, choć wkradła się w niego inna, subtelniejsza słodkawa woń rozkładu. Na ziemi, w trawie, leżało pełno nadgniłych jabłek, po których maszerowały mrówki. Zaraz jednak wiatr powiał w inną stronę. Usłyszałem ciche bzyczenie i zatrzymałem się w połowie kroku. 
    Odkąd parę miesięcy wcześniej użądliła mnie pszczoła, za każdym razem, kiedy przelatywał blisko jakiś owad, paraliżował mnie strach. Także wtedy, mięśnie na moich plecach i ramionach zesztywniały, a wnętrzności w podbrzuszu skręcały się na samo wspomnienie.
    Pamiętam niewiele co wydarzyło się w drodze do szpitala. Wieczorem leżałem w łóżku. Byłem na wpół przytomny ze zmęczenia. Przez cały dzień rozkopywałem ogródek. Przewróciłem się na bok, wtulając głowę w nową poszewkę, która pachniała świeżym powietrzem. Włożyłem rękę pod poduszkę, gdy nagle poczułem palący ból w nadgarstku. Wyskoczyłem z łóżka i pobiegłem do kuchni. Zapaliłem światło. Zrobiło mi się słabo i na nogach jak z waty oparłem się o ścianę. W moim przegubie tkwiło żądło, na końcu którego pulsował niczym serce mały worek z jadem. Wyciągnąłem je, gapiąc się w mały, zakrzywiony hak, z którego – do dziś w to wierzę – sączyła się zielona trucizna. Jad zaczął krążyć po moim ciele. Meble, podłoga i zaalarmowani rodzice – cały świat –zaczął drżeć. Było mi gorąco, jakbym w moich żyłach płynął kwas zamiast krwi. Z trudem oddychałem i po chwili wszystko, co widziałem, skurczyło się, by zniknąć w czerni, gdy osunąłem się na ziemię nieprzytomny.
    Obudziłem się dopiero w szpitalu. Choć byłem osłabiony, myślałem tylko o tym, że w szkole będę mógł się pochwalić kumplom, że prawie zmarłem. Dzieci są dziwne, mówię wam. Mimo opowieści z pogranicza życia i śmierci, od tamtej pory, uważam na dwie rzeczy: na owady, które żądlą i poszewki od poduszki. 
    Wydawało mi się, że wystarczy być ostrożnym. Chciałem spróbować aromatycznych jabłek, które rosły na drzewach w sadzie, obok drogi wiodącej ze szkoły do domu. Co mogło mi się złego przytrafić? Zapach był zbyt oszałamiający, żeby go zignorować, a i wygląd owoców kusił, dlatego nie zastanawiałem się długo. Wszedłem w głąb sadu, bacznie rozglądając się za nadlatującymi w moją stronę pszczołami.
    Znalazłszy się między niskimi gałęziami, sięgnąłem po pierwsze jabłko, zanim jeszcze do moich ust napłynęła ślina. Było wyborne, lecz czy dla dzieci smak ma inne znaczenie niż dla dorosłego? 
Dziś szukam w jedzeniu sposobu na poprawę swojego zdrowia. Dieta nie musi być smaczna. Zresztą, kiedyś nie lubiłem pomidorów, a dziś je uwielbiam. Są zdrowe. Kiedyś również jadłem jabłka z tajemniczego sadu, choć dziś wiem, że nigdy wcześniej go nie mijałem podczas powrotu ze szkoły. Smak tamtych owoców nie miał sobie równych. A może tylko mi się wydaje? Może jako dorosły egzaltuję doświadczenia dzieciństwa?
    Może wyolbrzymiam dziecięcą wyobraźnię do rangi rzeczywistych koszmarów?
Pytałem potem znajomych, czy wiedzą do kogo należy ten sad. Część z nich nie wiedziała o jakie miejsce mi chodzi. Inni mylili go z innymi sadami, które już odwiedziłem, bowiem wiele razy próbowałem znaleźć ten właściwy. Bezskutecznie. Tak czy inaczej, tylko jedna osoba wydawała się wiedzieć coś więcej – Kamil Brzezicki. Nie musiałem długo go przekonywać, żeby ze mną porozmawiał. Sądzę, że chciał zrzucić z barków ciężar. Z doświadczenia wiem, że niektóre tajemnice z dzieciństwa ciążą przez całe dorosłe życie. 
***
    – Dziadek mi o tym opowiadał. Mówił o sadzie innym niż wszystkie. O sadzie z jabłkami, których nikt nie zbiera i w którym można spotkać… żądlca. – zadrżał –  Nikomu o tym nie mówiłem. Kto by mi uwierzył? Dziadek znał mnóstwo opowieści. Jednak powiedziałeś, że szukasz pewnego sadu i… zacząłem się zastanawiać – przerwał –  Ale od początku. Gdy miałem piętnaście lat, z kolegami bawiliśmy się w podchody. Sąsiedzi przegonili nas z krzaków rosnących wokół działek – uśmiechnął się i przez chwilę przypominał tamtego nastolatka – a wiesz, że tam budowało się najlepsze bazy.
    Udzielił mi się czar wspomnień, więc i na mojej twarzy pojawił się uśmiech. Choć mnie i Kamila dzieliło kilka lat różnicy i był po maturze, kiedy zaginąłem, wiele razy bawiliśmy się w podchody i graliśmy w palanta. Był w porządku, w przeciwieństwie do wielu moich rówieśników. Spotkałem go znowu dopiero po latach, w czasie odwiedzin w rodzinnej miejscowości. Zdziwiłem się transformacji jaką przeszedł. Z inteligentnego, młodego mężczyzny – mojego idola –, który marzył o studiowaniu na politechnice, zmienił się w robotnika, pracującego na czarno w miejscowym zakładzie rolnym. Po pracy często przesiadywał w roboczym ubraniu przed sklepem. Być może dlatego, że podczas naszego spotkania był pijany bardziej niż zwykle, miał odwagę opowiedzieć mi o żądlcu.
Zapalił papierosa, jego ręce drżały. Nie wiem do dziś, czy od ciągłego picia taniego wina, czy z nerwów.
    – Przenieśliśmy się do lasku za wsią, wiesz. Tam skąd kiedyś ludzie brali piasek.
Pokiwałem głową. Wiedziałem, o którym miejscu mówił. Dziś stoi zapomniane i ogrodzone, a na płocie wiszą ostrzeżenia. Możliwe, że nadal ktoś zostawia tam znicze. Wystarczyła jedna tragedia, gdzie jakiś dzieciak wpadł do wykopanego dołu i został zasypany żywcem. Kiedy znaleźli ciało, wieś stała się jakby wymarła. Odwołano przykościelny odpust i w szkole urządzono lekcje poglądowe o bezpiecznej zabawie. Choć mieszkałem w mieście, nadal śledziłem informacje dotyczące mojej wsi, jakby czekając na kolejne zaginięcie. Czy wtedy by mi uwierzyli?
Kamil mówił dalej, nie zauważając mojego nieobecnego spojrzenia.
    – Miejsce było idealne. Wysokie krzaki bzu, pokrzywy rosnące na półtora metra i co najlepsze, żadnych dorosłych – podjął opowieść Kamil. 
    Słuchałem go, patrząc na jego skołtunione włosy i podziurawioną bluzę z secondhandu, wyobrażając sobie jednocześnie jak niewiele brakowało, żebym skończył tak samo. Ile zajęłaby przemiana w moim przypadku, gdybym wrócił i zamieszkał ponownie w rodzinnej miejscowości? Jeden dzień wystarczył, żebym miał dosyć. Wszystko było małe i duszne. Nic mnie tu nie trzymało. 
Nigdzie nie czułem się swobodnie i bezpiecznie. O każdym mieście, w którym mieszkałem miałem wrażenie uciekającego czasu. Niedługo czekała mnie kolejna przeprowadzka. Zastanawiałem się często, czy czegoś szukałem, czy jednak uciekałem przed czymś, co nadchodziło.
    – Kiedyś to były czasy – powiedziałem i obaj popatrzeliśmy sobie w oczy, odnajdując we wspomnieniach wolność i beztroskę, której brakowało nam w dorosłym życiu.
Kamil machnął ręką, w której trzymał zapalonego papierosa.
    – Widzisz, żadne z nas nie chciało niczego więcej. Nie myśleliśmy o konsekwencjach czy o podróży poza granice gminy, bo nie wiedzieliśmy, że coś poza wsią istnieje. To znaczy, wiedzieliśmy. Nasi rodzice nam nie mówili, że jest inny świat. Inne poglądy. W szkole lekcje geografii przypominały rozmowy o filmach, o miejscach pełnych fikcyjnych ludzi i miejsc. Żadne ze słów, które było skierowane do naszych młodych umysłów, nie trafiło na podatny grunt, bo nie żyliśmy wielkim światem, tylko byliśmy zamknięci… Właśnie, zamknięci. W małych światach naszych rodziców. Dzieciaki muszą wcześnie doświadczyć świata, żeby go potem pragnąć, żeby wiedzieć jak się w nim odnaleźć w dorosłości.
    Zaskoczyły mnie jego słowa. Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Przez chwilę Kamil przypominał dawnego siebie, ale gdy skończył mówić, jego twarz zmieniła się w kamienną płytę, w której czas i niespełnione nadzieje wyrzeźbiły nostalgię i bezsilność. Pod tą płytą tkwiło pogrzebane życie. Rozumiałem go. Jednocześnie bałem się, że moim udziałem również staną się symbole powrotu na drogę bez perspektyw: dłonie pokryte wiecznym brudem, zgarbione plecy i kpiący, pijany uśmiech. Sam brud był jednak nieistotny. Reprezentował tylko jakość życia. Liczyło się przebycie granic, żeby odnaleźć szanse, uniemożliwiające powrót w dawną, pustą egzystencję.
    Chciałem coś powiedzieć, zaoferować Kamilowi pomoc. Ale w czym? Jak? Jak pomóc komuś dźwignąć jego życie, gdy poddał się i pogrzebał dobrowolnie, gdy samemu tkwiło się na dnie? Czy można pomóc komuś, kto uciekał od konsekwencji w powtarzanie tych samych błędów, z których największym była wiara w naiwne marzenia z dzieciństwa? Nikt nas nie przygotował do życia. Gdy sobie to uświadomiliśmy, było za późno. W starciu z rzeczywistością, zwycięża hart ducha i wzajemne wsparcie. A my wszyscy, mieszkańcy małych miejscowości, byliśmy podobni bardziej do dębu niż do trzciny; twardzi, ale łamliwi. Piorun musi gdzieś uderzyć. Po burzy zostają wypalone pnie i konary. Zostajemy sami z klęskami, oszołomieni w starciu z życiem. Pokonani. Zwłaszcza w pojedynkę, a tylko takiego życia nauczył nas poprzedni system. Nie ufamy innym, bo nie przekazujemy sobie nawzajem wiedzy i nie akceptujemy siebie, a w efekcie świat nie ma nam nic do zaoferowania.
    – Kamil… – powiedziałem.
    Machnął ręką. Zatoczył nią w powietrzy koło, jakby dając do zrozumienia, że to wszystko już było. Albo próbując przekonać siebie i mnie, że trzeba ruszyć dalej, choćby po to, żeby ugryźć własny ogon.
Popatrzył mi w oczy, ale szybko odwrócił wzrok, pytając:
    – Co się z tobą wtedy działo?
    Nie czułem się na siłach, żeby wszystko opowiedzieć.
    – Mówiłeś o sadzie – odparłem.
    – A tak. – Wzruszył ramionami jakby próbował strząsnąć z nich niewidzialny ciężar. Nie wydawał się zły w związku ze zmianą tematu. – Przed śmiercią tego dzieciaka wokół  lasku nie było płotów. Nikogo nie obchodziło, ani gdzie jesteśmy, ani co porabiamy. Mieliśmy tylko wracać na obiad lub kolację. Magiczne popołudnia, pamiętasz? Świerszcze w trawie, które łapało się do słoików. Żaby, które ścigały się na budowanych przez nas torach z desek. Najbardziej brakuje mi podchodów. Miały smak przygody i nie ważne, czy szukałeś czy to ciebie szukano –  zaciągnął się papierosem – Piotrek od Parzyńskich schował się tamtego dnia na tyle skutecznie, że szukając go, zabrnąłem w głąb lasku dalej niż powinienem. Choć wydawało się to niemożliwe, biorąc pod uwagę, że nasza wioska jest mała, a już wtedy znałem każdy jej kąt, miałem wrażenie, że się zgubiłem. Zawróciłem, ale wszedłem do sadu, którego nie rozpoznawałem. Drzewa były niskie, kwitły na nich białe pąki, w których jednak było coś dziwnego. Z kwiatów wylewała się słodko pachnąca, zielona maź. Chciałem ją dotknąć. Nie wyglądała apetycznie, ale zapach był naprawdę kuszący. Wtedy zauważyłem, że zrobiło się cicho. Nie było słychać świerszczy ani żab. Tylko bzyczenie, które coraz bardziej wypełniało ciszę. Rozejrzałem się i zobaczyłem jak ruszyło w moją stronę. Z początku myślałem, że to pies.
    Kamil nie zauważył, że zacisnąłem pięści. Ugryzłem się w język, próbując powstrzymać chęć wstania. Długo czekałem na potwierdzenie własnych wspomnień.
    – Cokolwiek to było, powietrze wokół tego czegoś drżało jak podczas upału. I może mi się wydawało, ale… sam nie wiem. Wydawało mi się, że unosiło się tuż nad ziemią. Spierdoliłem stamtąd w podskokach. Jakimś cudem wróciłem do lasku. Kiedy się obejrzałem, sadu nie było. Chęć do zabawy zupełnie mi przeszła. W domu przypomniałem sobie opowieści dziadka – przerwał – Najgorsza była głowa…
    Gwałtownie wstałem, trzymając się za drżące ramiona. Po moich plecach spływał pot mimo, że był zimny wieczór.
    – Wszystko w porządku? – zapytał Kamil.
    – Tak – odpowiedziałem – Zrobiło się późno. Muszę już spadać.
Odszedłem, zanim zdołał mnie zatrzymać. Nawet się nie obejrzałem.
***
    Pół godziny później byłem już w pociągu. Znalazłem pusty przedział. Nadal nie mogłem się uspokoić. Tak długo szukałem potwierdzenia, że to, co mi się przytrafiło nie było snem.
Na zewnątrz panował zmrok. W świetle pociągu, tuż przy torach czaiły się ciemności, w których mogło czaić się cokolwiek. Wyobraźnia nie zna granic, lecz rzeczywistość bywa gorsza od najgorszych snów. Koszmary, które czasami mnie nawiedzają, nie dają mi zapomnieć o przeszłości.
    – Głowa – szepnąłem, wpatrując się w odbicie mojej twarzy w szybie pociągu.
    W końcu, ukołysany stukotem kół, zapadłem w niespokojny sen.
Sięgnąłem po jabłko i zerwałem je, zbliżając do ust. Pierwszy gryz oszałamiał. Właśnie rozchylałem wargi, żeby ponownie wbić zęby w jabłko, kiedy bzyczenie, dotąd odległe i dochodzące zewsząd od pojedynczych pszczół, przybrało na sile. Miałem wrażenie, że stałem przy transformatorze. Rozejrzałem się i wtedy spomiędzy gałęzi wypadła niska postać z wielką, pokrytą bąblami głową. Z każdej z ciemnych krost wyrastały grube, czarne włoski. Stwór miał krótkie krępe nogi i ręce, zakończone palcami, grubymi jak serdelki. Jego ciało otaczało drżące powietrze. 
    Jabłko wypadło z mojej ręki i sparaliżował mnie strach, lecz kiedy łeb stwora przepołowiła pionowa szczelina, zrobiłem krok do tyłu. Poślizgnąłem się na zgniłym jabłku i runąłem w dół. Paszcza stwora chapnęła w miejscu, w którym chwilę wcześniej stałem.  Rozchyliła się znowu i ujrzałem setki ostrych jak igły zębów. Każdy z nich był zakrzywiony i pokryty zielonym śluzem. Przypominały żądła.
    Odwróciłem się na brzuch i zacząłem czołgać, wbijając łokcie w miękkie jabłka, które pękały uwalniając słodkawy sok, wsiąkający w moje ubranie.
    Nagle, stwór zacisnął paszczę na moim plecaku i uniósł mnie w powietrze. Szwy przy szelkach pękały, gdy targał moim małym ciałem na boki. Przy kolejnym szarpnięciu, wyswobodziłem się i spadłem na ziemię, by już w następnej sekundzie biec przed siebie.
    Nie wiem jak długo uciekałem. Paliło mnie w płucach, głośno przełykałem powietrze. Bzyczenie za mną było coraz głośniejsze i zbliżało się, czułem dziwne, wionące w moją stronę gorące powietrze, które niosło zapach rozkładających się jabłek. Pot i łzy zalewały moje oczy, w biegu przetarłem je rękawem. Były to łzy puste, pełne beznadziei i wszechogarniającego strachu. Ledwo widziałem.
Nagle potknąłem się, zaczepiając o coś nogą. Rozległ się dźwięk dzwonka, lecz nie zwróciłem na niego uwagi. Wokół mojej kostki owinęła się lina, której drugi koniec ginął w koronie pobliskiego drzewa. W przypływie paniki szarpnąłem kilkukrotnie, próbując się wyswobodzić. Dzwonek za każdym razem pobrzękiwał jak szalony. Spojrzałem za siebie. Potwór zatrzymał się, łapiąc niby-rękoma za nabrzmiałą głowę.
    Przestałem się ruszać i wtedy stwór uniósł się nieznacznie w powietrze, rzucając ponownie do ataku. Odskoczyłem do tyłu. Dzwonek ponownie rozbrzmiał i stwór upadł na ziemię. Nie przestawałem poruszać nogą. Maszkara zaczęła się czołgać po ziemi, byle dalej ode mnie i dźwięku, który najwyraźniej sprawiał jej ból.
    Wkrótce, potwór podparł się o drzewo i potrząsając głową, odleciał, ale nawet wtedy nie przestałem ruszać nogą. Dopiero po jakimś czasie poczułem w niej skurcz. Kiedy otoczyła mnie cisza, dyszałem ciężko i podpełzłem do liny. Uwolniłem się, ale nadal trzymałem ją w dłoniach. Rozglądałem się, do moich oczu spływał pot. Nie ważyłem się jednak mrugać.
    Ściągnąłem dzwonek z haka, na którym wisiał i powoli ruszyłem w stronę miejsca, gdzie jak mi się wydawało, zostawiłem plecak.
    Nie spotkałem więcej tej istoty. Za każdym razem, gdy wraz z wiatrem dochodził do mnie dźwięk bzyczenia, odwracałem się i z krzykiem wymachiwałem dzwonkiem.
    W końcu dotarłem do plecaka, wokół walały się moje zeszyty i kredki z piórnika. Pozbierałem wszystko, czując ogarniające mnie zmęczenie. W oddali słyszałem jadące samochody, ale dźwięk ten był przytłumiony. Ruszyłem w stronę drogi, zupełnie straciwszy poczucie czasu.
    Gdy wreszcie ujrzałem znajomy rów, rzuciłem się biegiem. 
    Potem usłyszę, że nie było mnie kilka dni i wszyscy mnie szukali. Dla mnie były to co najwyżej bardzo przerażające godziny.
    Już miałem przeskoczyć przez rów, kiedy sen nagle zmienił zakończenie. Zamiast wrócić do domu.
***
    Poczułem użądlenie w dłoń.
    Otworzyłem oczy i ujrzałem maszerującą po mojej ręce pszczołę. Strzepnąłem ją i gwałtownie wstałem, czując jak ogarnia mnie gorąco. Zatoczyłem się, próbując wyjść z pustego przedziału, chcąc wezwać pomocy, ale mój język nabrzmiał i nie byłem w stanie wydobyć żadnego dźwięku. Złapałem się za gardło, gdyż brakowało mi powietrza. Świat kurczył się, widziałem jak wszystko drży i zostaje pokryte przez plamy czerni. Rzuciłem się do okna, otworzyłem je i choć zimne powietrze przyniosło lekką ulgę, nagle ugięły się pode mną kolana.
    Wtedy to ujrzałem.
    Za oknem, aż po horyzont, rozpościerał się sad. Białymi kwiatami i liśćmi poruszał wiatr. Gdzieś w oddali brzmiał dzwonek, który zagłuszało donośne bzyczenie.
    Osuwałem się na ziemię, czując zapach gnijących jabłek. Po mojej twarzy spływały puste łzy, gdy zrozumiałem, że dogonił mnie koszmar z dzieciństwa.
    Od tamtej pory błąkam się po nieskończonym sadzie, uciekając przed dzwonkiem, którym porusza wiatr.
    Swędzą mnie zęby i szukam czegoś do jedzenia.
*******************************************************************************
Opowiadanie napisane we wrześniu 2017 r. na pamiątkę sadów i  koszmarów z dzieciństwa.