wtorek, 13 października 2020

Wszystko jedno: po prostu pisz.

W ciemnym pokoju zapaliła się zapałka. Z sykiem, mikro-wybuchem oświetliła brodę i nos siedzącego w fotelu mężczyzny. Kobieta spała na wersalce pod ścianą. Mężczyzna nie wykonał żadnego innego ruchu. Był cichy, a ona i tak się zbudziła, węsząc zapach siarki w powietrzu.

- Andrzej? Andrzej coś ty... coś ty zrobił? - zapytała zaspanym głosem kogoś, kto wierzy, że koszmar senny byłby lepszy niż ten zapach i ta łuna świetlna tańcząca za oknem w kuchni.

Kobieta szuka czegoś pod poduszką. Walczy z pościelą i wstaje z wersalki. Zatacza się, idąc do kuchni. Nie patrzy na mężczyznę w fotelu. Nie widzi, że się uśmiecha.

W kuchni jest jasno za sprawą pożaru stodoły sąsiadów. Ogień sięga wysoko, tańczy na nocnym niebie. Kobieta napiera na blat stołu paznokciami i wnętrzem dłoni.

- Mój Boże... - wychrypiała.

Pod dom zajechały samochody. Najpierw dwa, po chwili jeszcze dwa i na koniec jeden, wprost pod sam próg. Wysiedli z nich jednocześnie, a kobieta chciała ich policzyć, bo policja będzie pytać. A może nie zapytają? Poprzednim razem nie pytali o wszystko.

- Stało się - wyszeptał mężczyzna, który cicho przeszedł z salonu do kuchni.

Kobieta odwróciła się i dotknęła drżącą ręką jego policzka. Pachniał benzyną i dymem. Szorstki zarost pokrywał jakiś pył.

Drzwi wpadły do środka wyrwane z zawiasów kopniakiem.

Obcy, liczni jak cienie piekielne złapały mężczyznę, a kobieta pchnięta upadła na podłogę. Nagle wszystko ucichło. Przestało istnieć dla niej. Wiatr niósł ze sobą zapach benzyny, dymu i tego, co zamknięto w stodole. Słodki zapach palonego mięsa.

poniedziałek, 12 października 2020

Nie mam sił.


Nie czuję się na siłach, żeby cokolwiek napisać. Wstałem o piątej, wróciłem dopiero po siedemnastej. Dwanaście godzin wcięło, ale przepadły na robieniu tego, czego mi brakowało. Ruch, dynamika, otrzaskanie się z trudną rzeczywistością. Wystawienie się na niewygodne doświadczenia.

Nie czuję się na siłach, żeby wymyślać zdania, które dadzą bohaterowi życie, a wydarzenia fabularne poniosą uwagę czytelnika na fali ciekawości ku ostatnim stronom. Inaczej, nie mam sił na pisanie długich, nośnych historii, bo te małe też wydają się ponad moje możliwości. Boli mnie łydka, głowa i chyba obtłukłem sobie palec od stopy. Żadna z tych dolegliwości mi nie przeszkadza. Jestem wręcz z nich dumny. Są dowodem, że żyję i mam się dobrze. Jedynie sił mało na cokolwiek innego. Na pisanie też, prawda?

Z rozpędu zabrałem się za podlanie swojego ego na tym blogu. Kimkolwiek jesteś i czytasz moje utyskiwania na bezsilne popołudnie, znużony wieczór i tęsknie wyczekiwaną senną noc, wiedz, że doceniam wysiłek włożony w czytanie tych zmęczonych słów. Naprawdę doceniam. Jedynie to, że usiadłem przed komputerem z rękoma opartymi o klawiaturę wprawiło w ruch moją niemoc twórczą. Właściwie to mam kilka pomysłów. Co o nich sądzisz?

O błękitnookim siłaczu, który szeroką piersią broni świata przed nim samym... przy pomocy złamanej łyżki.

O studiu tanecznym, gdzie sprzedaje się magiczne kości prehistorycznych zwierząt.

O papierosie zgaszonym na parapecie domu, który należy do umierającego małżeństwa nieznoszącego dymu tytoniowego.

Jest też droga. Długa droga do domu. Z zachodzącym słońcem na przymorskim akwenie. Z szumem kół na asfalcie. Z delikatnym śnieżeniem radia i głosem spikera jak z innego wymiaru. Rzeka przechodzi w morze, a morze zalane złotem i czerwienią chowa się przed ciemnością za horyzontem. Jeszcze jesteśmy w drodze.

Zostało trochę czasu do snu. Może jednak coś napiszę.

niedziela, 11 października 2020

Grzywa z jesiennych liści.

W drodze do sklepu minąłem sąsiada, zmiatającego na kupkę pierwsze opadłe liście. Wiele z nich nadal było zielonych i zastanawiałem się czemu tak szybko drzewo się ich pozbyło. A przecież odpowiedź była prosta i widoczna na moim oraz sąsiada grzbiecie – płaszcze na zimną aurę. Na chodniku wyrosła grzywa liści. My się opatulamy, a drzewo je traci. Traci? A może zyskuje swobodę? Sam proces wydaje się być odwrotny, wobec tego, co dzieje się podczas narodzin. Matka nie traci dziecka, to świat przyszłości je zyskuje. Drzewo nie traci liści, to świat zyskuje… co? Zwiędłe, opadłe, pięknokolorowe zgniłki, zaściełające chodniki i pasy zieleni trawy, jeszcze walczącej o ostatki wspomnienia letniego słońca. Drzewo daje ciągle siebie, nie dzieli się i nie krzywi na to zmiatanie. Drzewo jest tu i teraz, nawet jeśli liście są już w przeszłości. 

Przeciąłem ulicę i zapomniałem o sąsiedzie, jego problemie z grawitacją i drzewem, rozbierającym się jak mors przed wkroczeniem w zimowe morze. Zanim zaleją nas chłodne deszcze i wiatr, chcę wrócić na powrót pod znajomy dach. Może zrobię to po powrocie do sklepu, a może odpocznę dopiero, kiedy znajdę coś lepszego. Rok się jeszcze nie skończył. Też coś właśnie tracę, choć wspomnienie spokoju mnie nie opuszcza. Z wizją swobodnych ostatnich lat zapuszczam się w nieobecne materialnie miejsca. Gdzie dotrę? Co muszę zrzucić z siebie, żeby nie pociągnęło mnie ze sobą w grawitacyjne podróże, a posłało dalej niż kiedykolwiek dotarłem? Chcę się wzbić gdzieś dalej, gdzie mnie jeszcze nie było. Dotrzeć tam nie tylko ciałem, umysłem też. Wyobraźnia jest już na miejscu. Przyszłość jest lekko niewyraźna, ale niewątpliwie nadciąga. Jak spadające liście. Jak chłód zimy.

sobota, 10 października 2020

Nowa rutyna.

Jabłka w ogródku przestały spadać. Dla mnie tak kończy się jesień. W nocy spałem lepiej, nie budziły mnie zielone, kwaśne główki uderzające w twardą ziemię.
Śniło mi się coś o dźwiękach, po które stało się w kolejce w Lidlu na Kołobrzeskiej, ale nie dośniłem co było dalej, czy dostałem swoją porcję brzmień, czy wyszedłem głuchy.
Z zachowania kotki wyczytać można, że złamałem tabu rutyny.
Przyzwyczaiła się, że jestem zawsze i moja i obecność była jej na rękę. Teraz wstaję wcześnie, zdenerwowany i rozbudzony strachem przed spóźnieniem. Jem szybko, ruszam się zbyt gwałtownie, choć czasu zawsze mam zapas. Ćwiczę, ale energia kumuluje się, zamiast ulatniać. 
Kotka nerwowo szuka swojego miejsca w nowej rzeczywistości. Kładzie się w trzech miejscach dobrze znanych z wygody: na pościelonym, jeszcze ciepłym łóżku, na czerwonym fotelu i ostatecznie na parapecie, ale nawet tam nie zmruży oka. Leżenie przy oknie jest znakiem, że nie podobają się jej żadne zmiany i ogródek czeka aż instynktownie ucieknie w poranną, bezpieczną ciszę osiedla. Z kotki można wyczytać tyle, ile z tego wpisu o ciężarach, jakie noszą nadzieje związane ze zmianami. I to także, że gdy zatrzymuję się, żeby popatrzeć na jabłoń w półdzikim, zarośniętym ogródku, tęsknię za rytualnym spokojem ostatnich. Za budzeniem się ze słońcem już gotowym na jasnym niebie. Już tego nie potrzebuję i dlatego łamię świat, w którym dojrzewałem od jakiegoś czasu. Wzywam w rytuale nowego dnia nowe rutyny i oby szło mi w nich lepiej, niż w dotychczasowych.