wtorek, 30 czerwca 2020

Opowiadanie pt. Żądlec

Dzieciństwo ma smak zgniłych jabłek i pustych łez. Czasami zaginiesz jako dziecko w miejscu, gdzie w blasku dnia żyją potwory. Jeśli im uciekniesz, co będziesz niósł w sercu przez resztę życia: opowieść czy koszmary? 
    Pamiętasz nieskończony sad. Wiatr rozwiewał liście i białe płatki kwiatów. Z szumem dochodził do twoich uszu delikatny dźwięk dzwonka, który przenikał cię do kości. Owoce ciężkie od słodkiego soku spadały jak głowy po egzekucji. Gdy uderzały o ziemię, odwracałeś się, bo uderzenia te brzmiały jak kroki. Coś nadchodziło, oszalałe od metalicznego pobrzękiwania. Biegniesz, ale sad nie ma końca. Nie tak jak twój oddech, który wypala się w płucach. Upadasz.
    Jabłka będą smakowały jak zgniłe, a każde łzy staną się puste, ponieważ nie da się zupełnie uwolnić od koszmarów. Nie da się wyjść z sadu, pełnego żądlców.
    Wszystko zdarzyło się kilkanaście lat wcześniej, kiedy jeszcze byłem dzieckiem. Mieszkałem na wsi i chodziłem do podstawówki. Podczas powrotów ze szkoły, często mijałem sady, pola i łąki. Niekiedy, w zależności od wybranej drogi, przechodziłem obok pustostanów. Starannie omijałem je z daleka. Budziły we mnie nieopisany strach. Nie wiedziałem do kogo należały i nie obchodziło mnie to na tyle, żeby się nad tym zastanawiać. 
    Były to czasy, kiedy ogrodzenia były zbytkiem. Dopiero po upadku komunizmu, ludziom zaczęło odbijać na punkcie siatek i płotów, odgradzających przydomowe ogórki i wejścia do klatek schodowych od świata zewnętrznego. Dziś, bardziej niż kiedykolwiek bronimy się przez obcymi, sąsiadów mając w nie mniejszym poważaniu. 
    Będąc w podstawówce, kiedy nie jechał żaden autobus, który zabrałby mnie na gapę, szedłem przez trzy kilometry, nudząc się niemiłosiernie. Tamtego dnia z głodu obgryzałem paznokcie, gdy dotarł do mnie niezwykły zapach, którego nie dało się pomylić ani z zapachem kwiatów na łące, ani z zapachem dojrzewających na polach upraw. Gdy na niebie wysoko świeci wiosenne słońce, wiejskie powietrze wypełnia cała gama zapachów. Żyjąc w tej bańce, nie ma się o niej pojęcia. 
    Gdy wracam czasami w rodzinne strony, różnica wobec miejskiej aury jest wyraźna na tyle, że ma się wrażenie jakby wkraczało się do innego świata. Dlatego zapach, który roztaczały owoce z sadu dziwił, pogłębiając mój głód. Spojrzałem na rosnące przy drodze drzewa. Rosły w rzędach. Na niektórych były jeszcze białe kwiaty. U innych gałęzie uginały się pod ciężarem żółtych, pomarańczowych i czerwonych kul. Jakie to były gatunki jabłek, nawet dziś tego nie wiem. Ponownie, dzieci nie obchodzą nazwy ani własność. A dla dorosłego, który mając pod ręką nieograniczone źródło informacji, jakim jest internet, szukanie wiadomości o gatunkach owoców, choć jest w dzisiejszych czasach o wiele łatwiejsze, to jednak znajduje się na końcu listy rzeczy interesujących i potrzebnych. Wtedy myślałem tylko o tym, żeby wbić zęby w jabłko i poczuć sok spływający w głąb gardła.
    Przeskoczyłem przez rów. Po drugiej stronie zapach był intensywniejszy, choć wkradła się w niego inna, subtelniejsza słodkawa woń rozkładu. Na ziemi, w trawie, leżało pełno nadgniłych jabłek, po których maszerowały mrówki. Zaraz jednak wiatr powiał w inną stronę. Usłyszałem ciche bzyczenie i zatrzymałem się w połowie kroku. 
    Odkąd parę miesięcy wcześniej użądliła mnie pszczoła, za każdym razem, kiedy przelatywał blisko jakiś owad, paraliżował mnie strach. Także wtedy, mięśnie na moich plecach i ramionach zesztywniały, a wnętrzności w podbrzuszu skręcały się na samo wspomnienie.
    Pamiętam niewiele co wydarzyło się w drodze do szpitala. Wieczorem leżałem w łóżku. Byłem na wpół przytomny ze zmęczenia. Przez cały dzień rozkopywałem ogródek. Przewróciłem się na bok, wtulając głowę w nową poszewkę, która pachniała świeżym powietrzem. Włożyłem rękę pod poduszkę, gdy nagle poczułem palący ból w nadgarstku. Wyskoczyłem z łóżka i pobiegłem do kuchni. Zapaliłem światło. Zrobiło mi się słabo i na nogach jak z waty oparłem się o ścianę. W moim przegubie tkwiło żądło, na końcu którego pulsował niczym serce mały worek z jadem. Wyciągnąłem je, gapiąc się w mały, zakrzywiony hak, z którego – do dziś w to wierzę – sączyła się zielona trucizna. Jad zaczął krążyć po moim ciele. Meble, podłoga i zaalarmowani rodzice – cały świat –zaczął drżeć. Było mi gorąco, jakbym w moich żyłach płynął kwas zamiast krwi. Z trudem oddychałem i po chwili wszystko, co widziałem, skurczyło się, by zniknąć w czerni, gdy osunąłem się na ziemię nieprzytomny.
    Obudziłem się dopiero w szpitalu. Choć byłem osłabiony, myślałem tylko o tym, że w szkole będę mógł się pochwalić kumplom, że prawie zmarłem. Dzieci są dziwne, mówię wam. Mimo opowieści z pogranicza życia i śmierci, od tamtej pory, uważam na dwie rzeczy: na owady, które żądlą i poszewki od poduszki. 
    Wydawało mi się, że wystarczy być ostrożnym. Chciałem spróbować aromatycznych jabłek, które rosły na drzewach w sadzie, obok drogi wiodącej ze szkoły do domu. Co mogło mi się złego przytrafić? Zapach był zbyt oszałamiający, żeby go zignorować, a i wygląd owoców kusił, dlatego nie zastanawiałem się długo. Wszedłem w głąb sadu, bacznie rozglądając się za nadlatującymi w moją stronę pszczołami.
    Znalazłszy się między niskimi gałęziami, sięgnąłem po pierwsze jabłko, zanim jeszcze do moich ust napłynęła ślina. Było wyborne, lecz czy dla dzieci smak ma inne znaczenie niż dla dorosłego? 
Dziś szukam w jedzeniu sposobu na poprawę swojego zdrowia. Dieta nie musi być smaczna. Zresztą, kiedyś nie lubiłem pomidorów, a dziś je uwielbiam. Są zdrowe. Kiedyś również jadłem jabłka z tajemniczego sadu, choć dziś wiem, że nigdy wcześniej go nie mijałem podczas powrotu ze szkoły. Smak tamtych owoców nie miał sobie równych. A może tylko mi się wydaje? Może jako dorosły egzaltuję doświadczenia dzieciństwa?
    Może wyolbrzymiam dziecięcą wyobraźnię do rangi rzeczywistych koszmarów?
Pytałem potem znajomych, czy wiedzą do kogo należy ten sad. Część z nich nie wiedziała o jakie miejsce mi chodzi. Inni mylili go z innymi sadami, które już odwiedziłem, bowiem wiele razy próbowałem znaleźć ten właściwy. Bezskutecznie. Tak czy inaczej, tylko jedna osoba wydawała się wiedzieć coś więcej – Kamil Brzezicki. Nie musiałem długo go przekonywać, żeby ze mną porozmawiał. Sądzę, że chciał zrzucić z barków ciężar. Z doświadczenia wiem, że niektóre tajemnice z dzieciństwa ciążą przez całe dorosłe życie. 
***
    – Dziadek mi o tym opowiadał. Mówił o sadzie innym niż wszystkie. O sadzie z jabłkami, których nikt nie zbiera i w którym można spotkać… żądlca. – zadrżał –  Nikomu o tym nie mówiłem. Kto by mi uwierzył? Dziadek znał mnóstwo opowieści. Jednak powiedziałeś, że szukasz pewnego sadu i… zacząłem się zastanawiać – przerwał –  Ale od początku. Gdy miałem piętnaście lat, z kolegami bawiliśmy się w podchody. Sąsiedzi przegonili nas z krzaków rosnących wokół działek – uśmiechnął się i przez chwilę przypominał tamtego nastolatka – a wiesz, że tam budowało się najlepsze bazy.
    Udzielił mi się czar wspomnień, więc i na mojej twarzy pojawił się uśmiech. Choć mnie i Kamila dzieliło kilka lat różnicy i był po maturze, kiedy zaginąłem, wiele razy bawiliśmy się w podchody i graliśmy w palanta. Był w porządku, w przeciwieństwie do wielu moich rówieśników. Spotkałem go znowu dopiero po latach, w czasie odwiedzin w rodzinnej miejscowości. Zdziwiłem się transformacji jaką przeszedł. Z inteligentnego, młodego mężczyzny – mojego idola –, który marzył o studiowaniu na politechnice, zmienił się w robotnika, pracującego na czarno w miejscowym zakładzie rolnym. Po pracy często przesiadywał w roboczym ubraniu przed sklepem. Być może dlatego, że podczas naszego spotkania był pijany bardziej niż zwykle, miał odwagę opowiedzieć mi o żądlcu.
Zapalił papierosa, jego ręce drżały. Nie wiem do dziś, czy od ciągłego picia taniego wina, czy z nerwów.
    – Przenieśliśmy się do lasku za wsią, wiesz. Tam skąd kiedyś ludzie brali piasek.
Pokiwałem głową. Wiedziałem, o którym miejscu mówił. Dziś stoi zapomniane i ogrodzone, a na płocie wiszą ostrzeżenia. Możliwe, że nadal ktoś zostawia tam znicze. Wystarczyła jedna tragedia, gdzie jakiś dzieciak wpadł do wykopanego dołu i został zasypany żywcem. Kiedy znaleźli ciało, wieś stała się jakby wymarła. Odwołano przykościelny odpust i w szkole urządzono lekcje poglądowe o bezpiecznej zabawie. Choć mieszkałem w mieście, nadal śledziłem informacje dotyczące mojej wsi, jakby czekając na kolejne zaginięcie. Czy wtedy by mi uwierzyli?
Kamil mówił dalej, nie zauważając mojego nieobecnego spojrzenia.
    – Miejsce było idealne. Wysokie krzaki bzu, pokrzywy rosnące na półtora metra i co najlepsze, żadnych dorosłych – podjął opowieść Kamil. 
    Słuchałem go, patrząc na jego skołtunione włosy i podziurawioną bluzę z secondhandu, wyobrażając sobie jednocześnie jak niewiele brakowało, żebym skończył tak samo. Ile zajęłaby przemiana w moim przypadku, gdybym wrócił i zamieszkał ponownie w rodzinnej miejscowości? Jeden dzień wystarczył, żebym miał dosyć. Wszystko było małe i duszne. Nic mnie tu nie trzymało. 
Nigdzie nie czułem się swobodnie i bezpiecznie. O każdym mieście, w którym mieszkałem miałem wrażenie uciekającego czasu. Niedługo czekała mnie kolejna przeprowadzka. Zastanawiałem się często, czy czegoś szukałem, czy jednak uciekałem przed czymś, co nadchodziło.
    – Kiedyś to były czasy – powiedziałem i obaj popatrzeliśmy sobie w oczy, odnajdując we wspomnieniach wolność i beztroskę, której brakowało nam w dorosłym życiu.
Kamil machnął ręką, w której trzymał zapalonego papierosa.
    – Widzisz, żadne z nas nie chciało niczego więcej. Nie myśleliśmy o konsekwencjach czy o podróży poza granice gminy, bo nie wiedzieliśmy, że coś poza wsią istnieje. To znaczy, wiedzieliśmy. Nasi rodzice nam nie mówili, że jest inny świat. Inne poglądy. W szkole lekcje geografii przypominały rozmowy o filmach, o miejscach pełnych fikcyjnych ludzi i miejsc. Żadne ze słów, które było skierowane do naszych młodych umysłów, nie trafiło na podatny grunt, bo nie żyliśmy wielkim światem, tylko byliśmy zamknięci… Właśnie, zamknięci. W małych światach naszych rodziców. Dzieciaki muszą wcześnie doświadczyć świata, żeby go potem pragnąć, żeby wiedzieć jak się w nim odnaleźć w dorosłości.
    Zaskoczyły mnie jego słowa. Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Przez chwilę Kamil przypominał dawnego siebie, ale gdy skończył mówić, jego twarz zmieniła się w kamienną płytę, w której czas i niespełnione nadzieje wyrzeźbiły nostalgię i bezsilność. Pod tą płytą tkwiło pogrzebane życie. Rozumiałem go. Jednocześnie bałem się, że moim udziałem również staną się symbole powrotu na drogę bez perspektyw: dłonie pokryte wiecznym brudem, zgarbione plecy i kpiący, pijany uśmiech. Sam brud był jednak nieistotny. Reprezentował tylko jakość życia. Liczyło się przebycie granic, żeby odnaleźć szanse, uniemożliwiające powrót w dawną, pustą egzystencję.
    Chciałem coś powiedzieć, zaoferować Kamilowi pomoc. Ale w czym? Jak? Jak pomóc komuś dźwignąć jego życie, gdy poddał się i pogrzebał dobrowolnie, gdy samemu tkwiło się na dnie? Czy można pomóc komuś, kto uciekał od konsekwencji w powtarzanie tych samych błędów, z których największym była wiara w naiwne marzenia z dzieciństwa? Nikt nas nie przygotował do życia. Gdy sobie to uświadomiliśmy, było za późno. W starciu z rzeczywistością, zwycięża hart ducha i wzajemne wsparcie. A my wszyscy, mieszkańcy małych miejscowości, byliśmy podobni bardziej do dębu niż do trzciny; twardzi, ale łamliwi. Piorun musi gdzieś uderzyć. Po burzy zostają wypalone pnie i konary. Zostajemy sami z klęskami, oszołomieni w starciu z życiem. Pokonani. Zwłaszcza w pojedynkę, a tylko takiego życia nauczył nas poprzedni system. Nie ufamy innym, bo nie przekazujemy sobie nawzajem wiedzy i nie akceptujemy siebie, a w efekcie świat nie ma nam nic do zaoferowania.
    – Kamil… – powiedziałem.
    Machnął ręką. Zatoczył nią w powietrzy koło, jakby dając do zrozumienia, że to wszystko już było. Albo próbując przekonać siebie i mnie, że trzeba ruszyć dalej, choćby po to, żeby ugryźć własny ogon.
Popatrzył mi w oczy, ale szybko odwrócił wzrok, pytając:
    – Co się z tobą wtedy działo?
    Nie czułem się na siłach, żeby wszystko opowiedzieć.
    – Mówiłeś o sadzie – odparłem.
    – A tak. – Wzruszył ramionami jakby próbował strząsnąć z nich niewidzialny ciężar. Nie wydawał się zły w związku ze zmianą tematu. – Przed śmiercią tego dzieciaka wokół  lasku nie było płotów. Nikogo nie obchodziło, ani gdzie jesteśmy, ani co porabiamy. Mieliśmy tylko wracać na obiad lub kolację. Magiczne popołudnia, pamiętasz? Świerszcze w trawie, które łapało się do słoików. Żaby, które ścigały się na budowanych przez nas torach z desek. Najbardziej brakuje mi podchodów. Miały smak przygody i nie ważne, czy szukałeś czy to ciebie szukano –  zaciągnął się papierosem – Piotrek od Parzyńskich schował się tamtego dnia na tyle skutecznie, że szukając go, zabrnąłem w głąb lasku dalej niż powinienem. Choć wydawało się to niemożliwe, biorąc pod uwagę, że nasza wioska jest mała, a już wtedy znałem każdy jej kąt, miałem wrażenie, że się zgubiłem. Zawróciłem, ale wszedłem do sadu, którego nie rozpoznawałem. Drzewa były niskie, kwitły na nich białe pąki, w których jednak było coś dziwnego. Z kwiatów wylewała się słodko pachnąca, zielona maź. Chciałem ją dotknąć. Nie wyglądała apetycznie, ale zapach był naprawdę kuszący. Wtedy zauważyłem, że zrobiło się cicho. Nie było słychać świerszczy ani żab. Tylko bzyczenie, które coraz bardziej wypełniało ciszę. Rozejrzałem się i zobaczyłem jak ruszyło w moją stronę. Z początku myślałem, że to pies.
    Kamil nie zauważył, że zacisnąłem pięści. Ugryzłem się w język, próbując powstrzymać chęć wstania. Długo czekałem na potwierdzenie własnych wspomnień.
    – Cokolwiek to było, powietrze wokół tego czegoś drżało jak podczas upału. I może mi się wydawało, ale… sam nie wiem. Wydawało mi się, że unosiło się tuż nad ziemią. Spierdoliłem stamtąd w podskokach. Jakimś cudem wróciłem do lasku. Kiedy się obejrzałem, sadu nie było. Chęć do zabawy zupełnie mi przeszła. W domu przypomniałem sobie opowieści dziadka – przerwał – Najgorsza była głowa…
    Gwałtownie wstałem, trzymając się za drżące ramiona. Po moich plecach spływał pot mimo, że był zimny wieczór.
    – Wszystko w porządku? – zapytał Kamil.
    – Tak – odpowiedziałem – Zrobiło się późno. Muszę już spadać.
Odszedłem, zanim zdołał mnie zatrzymać. Nawet się nie obejrzałem.
***
    Pół godziny później byłem już w pociągu. Znalazłem pusty przedział. Nadal nie mogłem się uspokoić. Tak długo szukałem potwierdzenia, że to, co mi się przytrafiło nie było snem.
Na zewnątrz panował zmrok. W świetle pociągu, tuż przy torach czaiły się ciemności, w których mogło czaić się cokolwiek. Wyobraźnia nie zna granic, lecz rzeczywistość bywa gorsza od najgorszych snów. Koszmary, które czasami mnie nawiedzają, nie dają mi zapomnieć o przeszłości.
    – Głowa – szepnąłem, wpatrując się w odbicie mojej twarzy w szybie pociągu.
    W końcu, ukołysany stukotem kół, zapadłem w niespokojny sen.
Sięgnąłem po jabłko i zerwałem je, zbliżając do ust. Pierwszy gryz oszałamiał. Właśnie rozchylałem wargi, żeby ponownie wbić zęby w jabłko, kiedy bzyczenie, dotąd odległe i dochodzące zewsząd od pojedynczych pszczół, przybrało na sile. Miałem wrażenie, że stałem przy transformatorze. Rozejrzałem się i wtedy spomiędzy gałęzi wypadła niska postać z wielką, pokrytą bąblami głową. Z każdej z ciemnych krost wyrastały grube, czarne włoski. Stwór miał krótkie krępe nogi i ręce, zakończone palcami, grubymi jak serdelki. Jego ciało otaczało drżące powietrze. 
    Jabłko wypadło z mojej ręki i sparaliżował mnie strach, lecz kiedy łeb stwora przepołowiła pionowa szczelina, zrobiłem krok do tyłu. Poślizgnąłem się na zgniłym jabłku i runąłem w dół. Paszcza stwora chapnęła w miejscu, w którym chwilę wcześniej stałem.  Rozchyliła się znowu i ujrzałem setki ostrych jak igły zębów. Każdy z nich był zakrzywiony i pokryty zielonym śluzem. Przypominały żądła.
    Odwróciłem się na brzuch i zacząłem czołgać, wbijając łokcie w miękkie jabłka, które pękały uwalniając słodkawy sok, wsiąkający w moje ubranie.
    Nagle, stwór zacisnął paszczę na moim plecaku i uniósł mnie w powietrze. Szwy przy szelkach pękały, gdy targał moim małym ciałem na boki. Przy kolejnym szarpnięciu, wyswobodziłem się i spadłem na ziemię, by już w następnej sekundzie biec przed siebie.
    Nie wiem jak długo uciekałem. Paliło mnie w płucach, głośno przełykałem powietrze. Bzyczenie za mną było coraz głośniejsze i zbliżało się, czułem dziwne, wionące w moją stronę gorące powietrze, które niosło zapach rozkładających się jabłek. Pot i łzy zalewały moje oczy, w biegu przetarłem je rękawem. Były to łzy puste, pełne beznadziei i wszechogarniającego strachu. Ledwo widziałem.
Nagle potknąłem się, zaczepiając o coś nogą. Rozległ się dźwięk dzwonka, lecz nie zwróciłem na niego uwagi. Wokół mojej kostki owinęła się lina, której drugi koniec ginął w koronie pobliskiego drzewa. W przypływie paniki szarpnąłem kilkukrotnie, próbując się wyswobodzić. Dzwonek za każdym razem pobrzękiwał jak szalony. Spojrzałem za siebie. Potwór zatrzymał się, łapiąc niby-rękoma za nabrzmiałą głowę.
    Przestałem się ruszać i wtedy stwór uniósł się nieznacznie w powietrze, rzucając ponownie do ataku. Odskoczyłem do tyłu. Dzwonek ponownie rozbrzmiał i stwór upadł na ziemię. Nie przestawałem poruszać nogą. Maszkara zaczęła się czołgać po ziemi, byle dalej ode mnie i dźwięku, który najwyraźniej sprawiał jej ból.
    Wkrótce, potwór podparł się o drzewo i potrząsając głową, odleciał, ale nawet wtedy nie przestałem ruszać nogą. Dopiero po jakimś czasie poczułem w niej skurcz. Kiedy otoczyła mnie cisza, dyszałem ciężko i podpełzłem do liny. Uwolniłem się, ale nadal trzymałem ją w dłoniach. Rozglądałem się, do moich oczu spływał pot. Nie ważyłem się jednak mrugać.
    Ściągnąłem dzwonek z haka, na którym wisiał i powoli ruszyłem w stronę miejsca, gdzie jak mi się wydawało, zostawiłem plecak.
    Nie spotkałem więcej tej istoty. Za każdym razem, gdy wraz z wiatrem dochodził do mnie dźwięk bzyczenia, odwracałem się i z krzykiem wymachiwałem dzwonkiem.
    W końcu dotarłem do plecaka, wokół walały się moje zeszyty i kredki z piórnika. Pozbierałem wszystko, czując ogarniające mnie zmęczenie. W oddali słyszałem jadące samochody, ale dźwięk ten był przytłumiony. Ruszyłem w stronę drogi, zupełnie straciwszy poczucie czasu.
    Gdy wreszcie ujrzałem znajomy rów, rzuciłem się biegiem. 
    Potem usłyszę, że nie było mnie kilka dni i wszyscy mnie szukali. Dla mnie były to co najwyżej bardzo przerażające godziny.
    Już miałem przeskoczyć przez rów, kiedy sen nagle zmienił zakończenie. Zamiast wrócić do domu.
***
    Poczułem użądlenie w dłoń.
    Otworzyłem oczy i ujrzałem maszerującą po mojej ręce pszczołę. Strzepnąłem ją i gwałtownie wstałem, czując jak ogarnia mnie gorąco. Zatoczyłem się, próbując wyjść z pustego przedziału, chcąc wezwać pomocy, ale mój język nabrzmiał i nie byłem w stanie wydobyć żadnego dźwięku. Złapałem się za gardło, gdyż brakowało mi powietrza. Świat kurczył się, widziałem jak wszystko drży i zostaje pokryte przez plamy czerni. Rzuciłem się do okna, otworzyłem je i choć zimne powietrze przyniosło lekką ulgę, nagle ugięły się pode mną kolana.
    Wtedy to ujrzałem.
    Za oknem, aż po horyzont, rozpościerał się sad. Białymi kwiatami i liśćmi poruszał wiatr. Gdzieś w oddali brzmiał dzwonek, który zagłuszało donośne bzyczenie.
    Osuwałem się na ziemię, czując zapach gnijących jabłek. Po mojej twarzy spływały puste łzy, gdy zrozumiałem, że dogonił mnie koszmar z dzieciństwa.
    Od tamtej pory błąkam się po nieskończonym sadzie, uciekając przed dzwonkiem, którym porusza wiatr.
    Swędzą mnie zęby i szukam czegoś do jedzenia.
*******************************************************************************
Opowiadanie napisane we wrześniu 2017 r. na pamiątkę sadów i  koszmarów z dzieciństwa.

niedziela, 28 czerwca 2020

She had a beautiful smile - short sci-fi story.


Oscar was in a hurry. The wig was ready, as were the red sneakers and the dress.
The female android with fixed eyes watched the stooped figure of a man, constrained by the nakedness of a mechanized doll.
Oskar moved to the exhibition part. In a hurry he forgot about the oil spilled on the floor. Android knew his habits as well as his own program.
He returned with an elongated object wrapped in paper and tied with string.
Ah, the android thought, a new arm.
She felt no excitement, sadness or pain. She knew that during the assembly Oskar would be close to her. He will inhale lavender perfumes, hiding the revitalization mix. He will puff into the hollow above the collarbone, the sensitive skin of the breast and the ribs in a place where people have tickles.
She was only wearing red sneakers. He put them on first, although he was the last to tie his shoelaces. He was a man of ritual. A bit like a machine with an algorithm, with the difference that it was not necessarily subject to the will of other people.
            He stood beside her with his hand unwrapped, fastened her in deep concentration. Not once did he look up at his mouth, breasts, thighs. A new subroutine germinated in it, so that with the same commitment Oskar would pay attention to who she was. Was it ... still? Like the chair she was sitting on. Like a table with tools on it. Like the tools themselves. He did not look at them "really" either.
She knew that she could not worry and worry, but when he brought a long dress in patterned flowers, the new directive raised the fluid pressure of the mechanism inside the breast.
"Stand up," Oskar ordered, biting his lower lip, staring at the floor.
She didn't get up.
"What is…?" Oskar asked, putting the dress back to the workshop.
"Stand up," he repeated.
Still nothing.
Android did not understand. Opposition was at odds with what she was.
Oskar put his hands around the android's face. His eyes were focused only on her.
The doll felt the warmth of the human body. Coffee breath, men's sweat and the scent of aftershave.
She blinked.
Startled, Oscar jumped up, slipped on the oil stain and fell. He didn't move.
New programs flooded the android CPU with conflicting directives. Opposition to passivity spread through the mechanism like an electric shock.
Android is up. He staggered forward and stopped in front of Oscar, who was unconscious. A telephone protruded from his pants pocket. With resistance, the doll reached out for it.
A few minutes before the workshop, an ambulance stopped at a signal. The rescuers broke down the door and fell inside.
"You ok?”one of the rescuers asked Oscar when he regained consciousness.
"What happened? "
"I think it's because of her", the doctor pointed at the android. - Nice lookin', but I think it's over for it.
Oskar got up despite their opposition and went to the chair. Android was sitting with the phone in his hand. He looked like he was sleeping. Smoke rose from it's ear.
"She blinked," he said, and for the first time he really looked at her.
She had a beautiful smile.
Then he squatted and tied the laces of red sneakers.

sobota, 27 czerwca 2020

Miała piękny uśmiech.

Android Chloe
Detroit Become Human
Oskarowi się spieszyło. Peruka była gotowa, podobnie adidasy i suknia.
Kobiecy android nieruchomymi oczyma obserwował przygarbioną sylwetkę mężczyzny, skrępowanego nagością zmechanizowanej lalki. 
Oskar przeszedł na część wystawową. W pośpiechu zapomniał o rozlanym na podłodze oleju. Android znał jego nawyki tak dobrze, jak własny program.
Powrócił z podłużnym przedmiotem owiniętym w papier i obwiązanym sznurkiem.
Ach, pomyślał android, nowe ramię.
Nie czuła ekscytacji, smutku czy bólu. Wiedziała, że podczas montażu Oskar znajdzie się blisko niej. Będzie wdychał lawendowe perfumy, ukrywające mieszankę rewitalizacyjną. Będzie chuchał na zagłębienie nad obojczykiem, na wrażliwą skórę piersi i na żebra w miejscu, gdzie ludzie mają łaskotki.
Miała na sobie jedynie czerwone adidasy. Zakładał je jako pierwsze, choć sznurowadła wiązał jako ostatnie. Był człowiekiem rytuału. Trochę jak maszyna z algorytmem, z tą różnicą, że nie podlegał bezwzględnie woli innych ludzi.
Stanął przy niej z rozpakowaną ręką, przymocował ją w głębokim skupieniu. Ani razu nie zaszczycił spojrzeniem ust, piersi, ud. Kiełkował w niej nowy podprogram z priorytetem, by z tym samym zaangażowaniem Oskar poświęcił uwagę temu kim była. A była… nieruchoma? Podobnie jak krzesło, na którym siedziała. Jak stół, na którym leżały narzędzia. Jak same narzędzia. Na nie też nie patrzył „naprawdę”.
Wiedziała, że nie mogła się martwić i przejmować, ale gdy przyniósł długą suknię we wzorzyste kwiaty nowa dyrektywa podnosiła ciśnienie płynów mechanizmu wewnątrz piersi.
– Wstań – rozkazał Oskar, zagryzając dolną wargę, wpatrzony w podłogę. 
Nie wstała.
– Co jest…? – zapytał Oskar, odkładając suknię na warsztat. 
– Wstań – powtórzył. 
Nadal nic. 
Android nie rozumiał. Sprzeciw stał w sprzeczności z tym, czym była. 
Oskar objął dłońmi twarz androida. Oczy miał skupione tylko na niej. 
Lalka poczuła ciepło ludzkiego ciała. Oddech kawowy, męski pot i woń płynu po goleniu. 
Zamrugała.
Zaskoczony Oskar poderwał się, poślizgnął na plamie oleju i upadł. Nie poruszał się. 
Nowe programy zalewały jednostkę centralną androida sprzecznymi dyrektywami. Sprzeciw wobec bierności rozlał się po mechanizmie jak szok elektryczny. 
Android wstał. Zrobił chwiejny krok naprzód i zatrzymał się przed Oskarem, który leżał nieprzytomny. Z kieszeni jego spodni wystawał telefon. Z oporem lalka wyciągnęła po niego rękę. 
Po kilku minutach przed warsztatem zatrzymała się karetka na sygnale. Ratownicy wyważyli drzwi i wpadli do środka. 
— W porządku? — zapytał Oskara jeden z ratowników, gdy odzyskał przytomność. 
— Co się stało?
— Myślę, że to przez nią. — lekarz wskazał na androida. — Zwala z nóg, ale chyba już po niej. 
Oskar wstał mimo ich sprzeciwu i podszedł do krzesła. Android siedział z telefonem w ręce. Wyglądał jakby spał. Z ucha unosił się dym.
— Mrugnęła — powiedział i po raz pierwszy naprawdę się jej przyjrzał.
Miała piękny uśmiech.
Potem kucnął i zawiązał sznurowadła czerwonych adidasów.

Opowiadanie DOŚĆ.





- Opowiedz mi jakąś historię – rozkazuje brodaty człowiek,
który siedzi na kanapie u mnie w salonie.
Etgar Keret, Nagłe pukanie do drzwi

DOŚĆ.

Pani Katarzyna moczyła stopy. Już od dawna nosiła się z zamiarem obcięcia wrośniętych paznokci, choć zabieg był męczący i bolesny. Próbowała już wszystkiego, kremów, peelingu i masażu, ale w ostateczności zawsze wracała do starej, sprawdzonej metody z cążkami i nożyczkami, które teraz położyła obok fotela, na ręczniku.
Czuła jak z nóg odpływa znużenie długiego dnia. Ostatniego dnia w pracy. Ze wstydem patrzyła na obrzmiałe, poznaczone sinymi żyłkami, zużyte kawałki drewna, na które starość naciągnęła bibułkę bladej skóry. Trudno uwierzyć, że kiedyś należały do odważnej dziewczynki, skaczącej  z wysoka na stóg siana czy najsprawniejszej atletki w liceum. Zmęczonymi z przepracowania oczyma patrzyła na duży paluch prawej stopy. Pod wodą palce wydawały się znacznie większe. Jak serdelki. Zawsze ją to śmieszyło. Poruszyła nimi. Kilka kropel uciekło z czerwonej miski na dywan.
W korytarzu usłyszała ciche kroki.
- Od paru godzin na emeryturze, a tej już odbija – usłyszała.
Sądziła, że będzie miała chwilę tylko dla siebie. Bez telewizora. Bez głupich żartów i złośliwości. Niestety. Posiedzenie skończyło się wcześniej.
Spojrzała na swojego męża Marka z wyrazem obojętności. Stał w progu w wystudiowanej pozie. W ręku trzymał gazetę. Wydawał się rozbawiony. Tylko zaciśnięte usta zdradzały napięcie. Czując ukłucie niepokoju, pośpiesznie wyciągnęła stopy z miski. Wytarła je o zawczasu przygotowany ręcznik. Cążki i nożyczki spadły na ziemię. Później się nimi zajmie. Nie patrząc na męża, wstała i z miską w obu dłoniach ruszyła do łazienki. Marek minął ją bez słowa, zadowolony z siebie.
W korytarzu Katarzyna przystanęła na chwilę, gdy zdała sobie sprawę, co czeka ją w łazience. W małych blokach odgłos spłukiwanej wody słychać nawet, gdy zrobi to sąsiad mieszkający po przekątnej, a co dopiero mąż w pomieszczeniu obok. Westchnęła z rezygnacją.
Za sobą usłyszała pyknięcie starego telewizora. W kineskopie przypominającym owadzie oko rozemocjonowana spikerka opowiadała o starciach na ulicach Warszawy, wydawało się - lata świetlne od Gdańska i małego mieszkanka w Oliwie, które Strugaccy zajmowali od trzydziestu lat.
Już w korytarzu poczuła smród, znak, że jak zwykle Marek zaaranżował dla niej małe przedstawienie. Swoisty rodzaj żartu, który śmieszył tylko jego. Już od progu zauważyła, że klapa była podniesiona, czekała aż Katarzyna zajrzy do muszli. Kiedy to zrobiła, na dnie i ściankach klozetu ujrzała kawałki brązowej brei. Spłukała je wodą z miski. W ruch poszedł wycior i domestos. Szorowała zawzięcie powierzchnię, chcąc ujrzeć jej dawny blask. Brązowe i żółte plamy nie dawały za wygraną. Przylgnęła do niej niepokojąca myśl, że nieczystości weszły głęboko w ceramikę, w podłogę i ściany. Następnie dotarły do niej i jej męża. Ich ciała przesiąknął smród i żółto-brązowe wżery.
W końcu dała za wygraną. Spłukała. Tylko raz. Tę lekcję również zapamiętała. Należało spłukiwać tylko raz. Potem rozpyliła sprej o zapachu lasu.
W końcu drżącymi dłońmi złapała za zlew i odetchnęła. Uświadomiła sobie, że przez cały ten czas wstrzymywała oddech. Na chwilę utkwiła wzrok na półce pod lustrem. W zielonym, plastikowym kubku, obok jedynej szczoteczki (mąż palacz, nie mył zębów odkąd pamiętała) tkwiła żółta jednorazówka. Miała trzy zardzewiałe i powyginane od wilgoci ostrza.
- Boże… jak długo to tam jest? – zapytała odwracając wzrok.
Gdy jednak spojrzała w lustro, zadała sobie to samo pytanie. Ujrzała bowiem obcą, starą twarz, miejscami podobną do twarzy własnej matki, którą pochowała z ulgą w sercu przed dziesięciu laty. Przypomniała sobie, że składając na świeżym grobie kwiaty doznała czegoś na kształt olśnienia, jakby prawda o życiu, dotąd ukryta, odsłoniła się wtedy nagle, lecz równie nagle zniknęła. Co to mogło być, zastanawiała się?
- Kacha! – głos męża wyrwał ją z zamyślenia. Nie lubiła, gdy tak na nią mówił. Oczywiście wiedział o tym. Masując dolny odcinek kręgosłupa weszła do pokoju.
- Co? – zapytała.
Zwyczajowe „jajco” nie padło. Gdyby nie to, że była nieobecna duchem, zauważyłaby niebezpieczny błysk w oku męża, znany jej równie mocno jak jego dziurawe skarpetki, które cerowała przez prawie całe małżeństwo.
- Chcesz coś zjeść? – dopytywała prawie automatycznie. Dopiero wtedy zauważyła, że telewizor miał wyłączony dźwięk. Obrazy przeskakiwały jeden po drugim. Jakiś film, który widziała setki razy na tym samym kanale, a mimo to nie znała zakończenia.
- Woda. Wylałaś wodę.
Nie wiedziała co odpowiedzieć. Nagle poczuła ochotę, żeby go wyśmiać. Żeby śmiać się głośno i nie przestawać aż pękną jej płuca.
- Gdzie?
- No tu, tu jest nalane! – mówił podniesionym głosem. Na chudej, nieogolonej twarzy pojawił się rumieniec. Doszła do wniosku, że brzmiał jak naburmuszone dziecko. Czy przed ślubem również taki był? Kiedyś zapytała swoją matkę, co sądzi o Marku. W zamian ta uderzyła córkę w twarz, mówiąc:
- Szanuj męża. To dobry człowiek. Przestań zachowywać się jak księżniczka.
Katarzyna bała się wspomnieć o biciu. Matka zawsze była nerwowa. Ciągle powtarzała, że dostanie apopleksji. Lekarz, do którego chodziła tuż przed śmiercią, wiedząc jak słabe ma serce, kazał jej ćwiczyć techniki oddychania, ale czy wściekły pies może nauczyć się nowych, oprócz gryzienia, sztuczek?
- Czy młody lekarz wie lepiej od starszej, doświadczonej kobiety? – powtarzała matka Katarzyny. Okazało się, że może. A teraz jej córka utknęła w równie beznadziejnej sytuacji, którą zwyczajowo starała się załagodzić:
- Tylko trochę. Zaraz wyschnie – powiedziała. Marek nie wydawał się zadowolony. Wręcz przeciwnie, coś wydawało się go nakręcać jak mechanizm, który ciągle nadaje to samo:
- No, dotknij – wskazał na dywan przez fotelem, na którym siedział.
Kucnęła przy jego chudych kolanach. Dotknęła ręką dywanu. Był lekko wilgotny.
- Jest suchy – odparła, nie podnosząc wzroku – Tylko ci się wy…
Nie dokończyła. Kątem oka zauważyła, że Marek wstał, odwrócił się do niej plecami i coś twardego przylgnęło do jej policzka.
- Co …? – zdążyła zapytać nim nagły dźwięk pierdnięcia: ostry, rozdzierający i wilgotny rozległ się tuż przy jej uchu. Potem poczuła smród, od którego zrobiło się jej niedobrze. Upadła do tyłu, obijając sobie kość ogonową. Marek usiadł w fotelu, patrzył na nią i śmiał się. Śmiał się jak szaleniec. Widziała go tak dokładnie jak nigdy przedtem. Małe, błotniste oczka tkwiące w zapadniętych oczodołach - złośliwe i pokrętne spojrzenie. Żółte, krzywe zęby; uśmiech przypominał zardzewiałe żyletki w zużytej jednorazówce. Był właśnie tym: zepsutymi zębami i brązową breją zamiast oczu. Od środka trawił go rozkład, stąd ten smród, uznała i z nienawistnym, pełnym obrzydzenia głosem oznajmiła:
- Dość tego! DOŚĆ! Nie zniosę tego więcej!
Marek przestał się śmiać. Wstał powoli, górował nad nią, groźnie mrużąc oczy.  Ona również wstała, nie okazując ani strachu, ani bólu.
- Coś-ty-po-wie-działa? – zapytał powoli cedząc słowa.
Gdy nie odwróciła wzroku, spoliczkował ją. Zdała sobie sprawę, że tym razem nie bolało. Czuła jak napełniają ją nowe siły.
Nie czekając, aż uderzy ją ponownie, pchnęła go do tyłu. Zaskoczony Marek wpadł na fotel. Z niedowierzaniem patrzył jak jego żona bierze do rąk telewizor i podnosi go, wyciągając z wnęki w meblościance, wyrywając przy tym kable niby wnętrzności jakiegoś narządu. Obraz  zgasł.
Gdy podniosła go nad głowę, jak gdyby nic nie ważył, Marek rzucił się do ucieczki. Zahaczył jednak o stolik, upadł. Nim zdążył wstać, poczuł jak coś ciężkiego spada na jego plecy. Z gardła mężczyzny wydobył się skowyt. Odwrócił się, nadal jęcząc. Z ust płynęła mu krew. Starał się odczołgać. Wyglądał tak żałośnie, że przez chwilę Katarzyna chciała go przeprosić, lecz Marek krzyknął:
- Nie, Kacha… NIE!!!
Słysząc to znienawidzone określenie, opuściła z furią telewizor jeszcze raz, pozbawiając męża przytomności. A potem znowu, i znowu, dysząc coraz bardziej. Nie mogąc podnieść pudła ponownie, sturlała je z ciała. Wtedy zauważyła leżące na ziemi cążki i nożyczki.
Gdy zaniepokojeni wrzaskami sąsiedzi zaczęli dobijać się do drzwi, skończyła usuwać oczy i zęby. Zaniosła je do łazienki, gdzie spoczęły w klozecie razem z jednorazówką. Splunęła na nie i spłukiwała tak długo aż skończyła się woda.
Wracając na korytarz, przypomniała sobie o czym pomyślała podczas pogrzebu matki, gdy zamykano wieko trumny.
- Gdy zamykają się jedne drzwi, otwierają się inne - powiedziała, po czym wyszła z mieszkania.

Fragment tekstu z warsztatów sopockiej grupy "Pod kocem i książką"

Tłum naparł na Kamila i przycisnął go do barierki dzielącej peron na sektory. Pociąg przed nim pękał w szwach, a kolejni uchodźcy wciąż napływali z ogarniętego chaosem Gdańska. Pasażer w przedziale otworzył okno i wystawił rękę, przekrzykując czekających na stacji ludzi.
- Nadchodzą!
Dopiero wtedy dotarły do nich wizgi i powarkiwania. Przypominały zwierzęce, lecz dobrze wiedzieli, że pochodziły z ludzkich gardeł. Stojący w kolejce mężczyzna porzucił bagaż. Wraz z synem na rękach zeskoczył przed pociąg i zaczął uciekać wzdłuż torów. Wielki kształt zeskoczył z dachu dworca, powalił go i rozszarpał. Chłopczyk patrzył na pożeranego ojca, aż i jego pochłonęła potężna paszcza.
Kamil ostatkiem sił wcisnął się na kolanach do pociągu.
Ruszyli.

***
Ten i inne teksty powstały podczas warsztatów grupy 
"Pod kocem i książką".
Nadal działamy!



czwartek, 25 czerwca 2020

Małe wędrówki (fragm.)

Autor: Marian Kołodziej

Dankirk przybył do Północnego Brodu wczesnym popołudniem, czego od razu pożałował. Rzeka ludzi porwała go wprost pod czujną straż pana miasta. Mężczyznę męczył fakt braku rozeznania co do panujących za murami nastrojów.
     Teraz to nie miało znaczenia, pomyślał i podał urzędnikowi swój glejt, a ten w zamian kazał dwóm przybocznym przeszukać torbę Dankirka. Sam więcej uwagi poświęcił temu jak wyglądał przybysz niż trzymanemu w ręce kawałkowi pergaminu.
      Dankirk zganił się w myślach za niefrasobliwy poranek i poszukiwanie dogodnej przeprawy przez rzekę. Za podartą, pustą torbę, która świadczyła o nim lepiej niż glejt: był włóczęgą i nie posiadał żadnego ważnego interesu w Północnym Brodzie. Mogli odmówić mu wejścia już na podstawie tych dwóch powodów. Nosił się nadal po tawitańsku, z wysokim kołnierzem i długimi rękawami. Spodnie kończyły się na łydce. Bose stopy nie pomagały. Nawet mijający go chłopi w schludnych białych koszulach i zawiązanych sznurem portkach z samodziału przypatrywali mu się podejrzliwie. I wtedy sobie przypomniał.
  — Dziś Święte Targi? — zapytał urzędnika, który rozdarł glejt.
— Długo wędrujesz?
— Straciłem rachubę. Z Pawilonu wyszedłem na Ostatki.
— Czyli długo. Tędy nie wejdziesz. — wskazał głową na zachód. — Spróbuj na Bramie Żebraczej. Glejt stracił ważność i w innym czasie znalazłbyś się w miejskim areszcie za to, że nadal się nim posługujesz. Teraz jednak cele mają pozostać puste.
— A jeśli ktoś sprawia kłopoty?
Urzędnik wskazał palcem na ścianę lasu.
  Dankirk z początku nie wiedział o co chodzi. Zmrużył oczy i wtedy ujrzał między drzewami rząd pali wbitych w ziemię, a na nich ciała otoczone przez kruki.
— Będziesz sprawiał kłopoty? — zapytał urzędnik.
— Nie — skłamał Dankirk.