- Andrzej? Andrzej coś ty... coś ty zrobił? - zapytała zaspanym głosem kogoś, kto wierzy, że koszmar senny byłby lepszy niż ten zapach i ta łuna świetlna tańcząca za oknem w kuchni.
Kobieta szuka czegoś pod poduszką. Walczy z pościelą i wstaje z wersalki. Zatacza się, idąc do kuchni. Nie patrzy na mężczyznę w fotelu. Nie widzi, że się uśmiecha.
W kuchni jest jasno za sprawą pożaru stodoły sąsiadów. Ogień sięga wysoko, tańczy na nocnym niebie. Kobieta napiera na blat stołu paznokciami i wnętrzem dłoni.
- Mój Boże... - wychrypiała.
Pod dom zajechały samochody. Najpierw dwa, po chwili jeszcze dwa i na koniec jeden, wprost pod sam próg. Wysiedli z nich jednocześnie, a kobieta chciała ich policzyć, bo policja będzie pytać. A może nie zapytają? Poprzednim razem nie pytali o wszystko.
- Stało się - wyszeptał mężczyzna, który cicho przeszedł z salonu do kuchni.
Kobieta odwróciła się i dotknęła drżącą ręką jego policzka. Pachniał benzyną i dymem. Szorstki zarost pokrywał jakiś pył.
Drzwi wpadły do środka wyrwane z zawiasów kopniakiem.
Obcy, liczni jak cienie piekielne złapały mężczyznę, a kobieta pchnięta upadła na podłogę. Nagle wszystko ucichło. Przestało istnieć dla niej. Wiatr niósł ze sobą zapach benzyny, dymu i tego, co zamknięto w stodole. Słodki zapach palonego mięsa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz