sobota, 30 kwietnia 2016

Sędzia Aaron. Powieść Zbrojmistrz (fragm.)

Sędzia Aaron wyjrzał przez okno, przerywając całonocną pracę. Po podłodze pokoju kancelaryjnego wędrowała plama porannego słońca. Przez otwarte okno balkonowe wpadał również zapach odchodzącej burzy, teraz grzmiącej daleko na zachodzie.
    Czytanie zaczęło być wyzwaniem, podobnie dalsze siedzenie przy biurku. Ze szkodą dla obolałych pleców nie potrafił jednak wstać i porzucić najtrudniejszej w swojej karierze sprawy. "Ofiarę znaleziono pod stosem chrustu. Ślady na ciele świadczyły...". Przerwał. Mógł cytować akta z pamięci. Niestety.
      Zaczerwienione oczy nieprzyjemnie ocierały się o szorstkie powieki. Tekst zeznań, raportu z zatrzymania sprawcy oraz akt oskarżenia, które czytał po raz kolejny w ciągu ostatnich sześciu godzin zamazywał się, Ściskając nasadę nosa wolną ręką, ziewną przeciągle aż pojawiły się ciemne plamy.
     Aaron zatęsknił za młodością, gdy mógł pracować całą noc, zaś rano stawić się na rozprawie z zapasem sił. Tu, na prowincji czas płynął wolniej, lecz zauważalnie. Śmierć i narodziny szły pod rękę tworząc nowe pokolenia. On należał do starej gwardii głupców, którzy próbują zaprzeczyć naturalnemu porządkowi rzeczy. Przecież mógł przysiąc, że ledwie wczoraj przystępował do egzaminów, chodził na schadzki z Emilią do ogrodu królewskiego, a wieczorem razem z przyjaciółmi odwiedzał miejskie tawerny. Ledwie wczoraj... opuścił stolicę z dożywotnim zakazem powrotu, z piętnem mordercy przed nienawiścią kobiety, z którą łączyło go prawdziwe uczucie i wspólne plany na przyszłość.     
     Ponure wspomnienia zaczęły go nawiedzać jak zwykle gdy czuł się zbyt zmęczony, by się przed nimi bronić. Nawet po tylu latach ciężko przeżywał pojedynek, w którym nagrodą była śmierć brata ukochanej, poniżenie w oczach protektora oraz wstyd i strach. Lecz Aaron nie bał się dalszego życia. Wierzył, że dana mu szansa, wyjazd na prowincję i ciężka praca pozwolą zadośćuczynić grzechom i błędom młodości. Nie bał się również śmierci. Ani tej w zapomnieniu, ani tej, która czasami droczyła się z nim, ściskając mocno serce niby dla zabawy, by po chwili odpuścić i pozostawić go sparaliżowanego bólem, lecz nadal oddychającego. Jeśli czegokolwiek Aaron bał się, to potępienia za nieodkupione winy, za grzechy i błędy z młodzieńczych lat.
     Przez lata, już na zesłaniu sen z powiek spędzało mu wspomnienie umierającego przyjaciela ilekroć miał sprawę gardłową na wokandzie. Starając się oceniać w miarę łagodnie czyny z uwagi na okoliczności czy kondycję przestępcy, dając szansę na poprawę, tym, którzy w jego ocenie na to zasługiwali, wierzył, że chroni życie, najcenniejszą z wartości. W ciągu wieloletniej kariery, tylko raz skazał oskarżonego na śmierć. Do dziś tego żałował. Przezwyciężył jednak rozgoryczenie i frustrację. Do czasu morderstwa dziecka, małej Angeliki.
     Aaron ponownie sięgnął po akta. Czytał nakreślone słowa, wiedząc, że zakończenie może być tylko jedno.
     Wyrok śmierci.
     Dlaczego się przed tym bronię? - zapytał się w duchu. Zmarszczył brwi. Majestaty nie obchodzi sumienie sędziego, usłyszał głos z przeszłości. Nagłym ruchem rzucił akta na biurko, odpychając się od niego, jakby broniąc przed dalszym brnięciem w sprawę. Przekroczył plamę słońca, która zawędrowała już na środek pokoju. Wyszedł na balkon. Podmuch wiatru zrzucił większość kartek na podłogę. Jedna z nich, niezapisana, a zatytułowana "Wyrok w imieniu Jego Królewskiej Mości..." wciąż leżała na krawędzi biurka. Niezdecydowana, lecz popychana ciągle wiatrem niby przeznaczeniem.
     Stojący na balkonie Aaron westchnął ciężko, opierając się o balustradę. Dachy jednopiętrowych budynków mieszkalnych, tych bogatych i tych biednych lśniły od rosy w porannym świetle. Dymy z kominów unosiły się wysoko, dalej niż wieża ratuszowa, jeszcze dalej niż najwyższy budynek - stara kaplica z jej milczącą dzwonnicą. Starał się chłonąć spokój miasteczka, które tętniło życiem wokół willi, gdzie mieszkał od prawie czterdziestu lat. Słuchał odgłosów codzienności. Wydawało mu się, że pod otoczką spokoju kryła się fioletowa warstwa strachu lub czerwona rzeka nienawiści, wzbierająca powoli i szturmująca celę wieży ratuszowej. Siedzący tam człowiek jest w ich opinii winny. Nie potrzebują do tego wyroku starego głupca, pomyślał z przekąsem. A jednak czekali cierpliwie. Początkowo przyjęli go przed laty nieufnie, dziś respektowali autorytet, który reprezentował. Nawet gdy ugasił pragnienie kilkunastu krewkich i pijanych mężczyzn i kobiet, którzy stanęli pod bramą ratuszową wraz z widłami, pałkami i pochodniami, domagając się krwi mordercy, nikt nie zakwestionował jego interwencji. Jeden z nich, karczmarz Olaf tłumaczył się interesem społecznym, lecz krew na ulicy nie leży w niczyim interesie. Posłuchali go, rozeszli się. I czekali.
     Spojrzał na swoje nadgryzione starością i artretyzmem dłonie mistrza szermierza, trzymające obecnie częściej pióro niż miecz. Dawniej nie drżały trzymając kawałek stali. Nie zadrżały nawet, gdy zabił. Dziś nie jest pewien czy utrzymałby stal, czy drżą od dogasającego w nim życia czy ze strachu. Mokra balustrada pieszczotliwie chłodziła długie palce i śródręcze na którym widniała pojedyncza, gładka blizna w kształcie krzyża. Mimo słonecznego poranka i ubranej marynarki, zadrżał na wspomnienie dnia, kiedy otrzymał tą ranę.
     W końcu podniósł wzrok.
     Za północną bramą miejską biegła droga zwana przez miejscowych drogą Donikąd. Kończyła się kilka mil dalej, wraz z początkiem gęstej Puszczy Niedźwiedziej, u podnóża Gór Mekkańskich. Zaśnieżone, osnute chmurami, całoroczne szczyty stanowiły piękny widok. Były to dzikie i nieokiełznane tereny, stanowiące naturalną granicę między tym, co cywilizowane, a tym co zagrażające człowiekowi.
     Właśnie od strony gór, po drodze Donikąd podążała samotna, wysoka postać, ubrana w czerń.
     W piękny i słoneczny dzień sędzia widział mimo swoich lat doskonale na wielkie odległości, teraz jednak nie był w stanie ocenić ani kim jest ten wędrowiec, ani czy jest uzbrojony, dlatego dla przezorności postanowił wysłać posłańca do straży miejskiej żeby zwrócili szczególną uwagę na postawnego samotnego wędrowca idącego od strony gór. Kończąc tę myśl, odwrócił się chcąc wejść do środka. Jednocześnie poczuł silny ból w klatce piersiowej, a całe lewe ramię stało się zimne i odrętwiałe. Upadł na kolana, podpierając się ręką by po chwili upaść na bok, wykrzywiając usta w grymasie niemego bólu. To koniec, pomyślał, zaciskając na piersi dłoń przypominającą szpony. Z kieszonki marynarki udało mu się wyjąć trzy pastylki, o których prawie zapomniał. Połknął je z trudem, czując jak ucisk w klatce piersiowej zanika, a czucie w ramieniu wraca. Leżał na balkonie jeszcze przez chwilę. Gdy wreszcie wstał, miał dreszcze od wiatru chłodzącego pot, który oblał całe jego ciało. Zataczając się, wszedł do środka.
     Padł na krzesło, które zaprotestowało ciężko skrzypiąc.
Siedział tak aż do momentu, gdy poczuł zapach gotowanego obiadu. Po chwili na schodach usłyszał kroki gosposi. Otarł czoło chustą i westchnął parę razy.

     Aaron bał się śmierci, lecz nie swojej. Z grymasem ogromnego bólu, na który nie było pastylek, sięgnął z wysiłkiem po niezapisaną kartkę, spadającą w tym momencie z biurka. Kiedy pisał, czynił to mechanicznie, z wprawą. Do drzwi zapukała gosposia, mówiąc, że obiad jest gotowy. Sędzie właśnie skończył, kiedy zdał sobie sprawę, że w tej sprawie wszystko świadczy przeciw mordercy, lecz całość nie nie daje mu spokoju. Wychodząc z willi w stronę ratusza, niosąc w teczce akta, nie wiedział co nim kieruje, jednak musiał porozmawiać najpierw z człowiekiem oskarżonym o straszliwą zbrodnię. Oby tym razem był rozmowny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz