https://pl.pinterest.com/pin/842806517735775551/ |
Szczyt głowy Kamila przypominał guzowaty kamień. Macał, pocierał go nerwowo, martwiąc się, że popełnił być może o jedną pomyłkę za dużo. Zderzały się w nim strach i parcie na wolność. Po raz pierwszy nie czuł zmęczenia. Uciekał wzrokiem od chmurnej twarzy szefa, lecz gdy ten wreszcie skończył czytać zawartość trzymanej kartki, spojrzał na parking za oknem i westchnął. Kamil poczuł ulgę. Kolejny most spalony. Uczucie ciężkości opuściło jego czaszkę, pozostawiając po sobie nikłe pulsowanie. Przełknął gęstą ślinę, wstał i bez słowa opuścił biuro. Na korytarzu rozpiął górne guziki białej koszuli i wyrzucił do kosza plakietkę, nie poświęcając startemu nazwisku nawet chwili uwagi. Gdy opuścił budynek, stanął na środku chodnika.
Zaskoczyła go pustka, brak powiązań i kotwic między nim i światem. Uświadomił sobie jednocześnie, że wolność nie dawała spodziewanej lekkości, objawiała się raczej jako uczucie dyskomfortu noszenia przepoconej bielizny.
Zdawało mu się, że widzi linie wchodzące i wychodzące z ludzi, znikały gdzieś za załomami budynków, zakrętami i wzniesieniami, po której wytyczono pasy ruchu. Z trudem oparł się pokusie podążania bezpiecznymi torami, które dawno temu wyznaczyła natura lub ktoś inny. Niektóre z linii mógł ścisnąć w dłoni i zerwać. Chciał to zrobić, ale uznał, że jeszcze nie pora.
Wkroczył na ulicę pod pędzące samochody, te unikały go, jakby sama śmierć chciała mu udowodnić, że na każdego przyjdzie czas, a jego jeszcze nie nadszedł. Czerpał siłę z pozostawionych za sobą dźwięków, trzasku ocierających się karoserii, tłuczonego szkła. Czuł się niezniszczalny. Rozpaczliwe krzyki ludzi pchały go wbrew kierunkom i celom, nawet grawitacja zelżała. Odnosił wrażenie, że obok panoszącego się w jego organach zniszczenia, rosła w nim nowa egzystencja. Podobała mu się ta wizja.
Zniknął w cieniu między budynkami. Postanowił nie pierwszy raz, że jego prywatna apokalipsa wydrze światu spokój.
Wkroczył na ulicę pod pędzące samochody, te unikały go, jakby sama śmierć chciała mu udowodnić, że na każdego przyjdzie czas, a jego jeszcze nie nadszedł. Czerpał siłę z pozostawionych za sobą dźwięków, trzasku ocierających się karoserii, tłuczonego szkła. Czuł się niezniszczalny. Rozpaczliwe krzyki ludzi pchały go wbrew kierunkom i celom, nawet grawitacja zelżała. Odnosił wrażenie, że obok panoszącego się w jego organach zniszczenia, rosła w nim nowa egzystencja. Podobała mu się ta wizja.
Zniknął w cieniu między budynkami. Postanowił nie pierwszy raz, że jego prywatna apokalipsa wydrze światu spokój.