niedziela, 11 października 2020

Grzywa z jesiennych liści.

W drodze do sklepu minąłem sąsiada, zmiatającego na kupkę pierwsze opadłe liście. Wiele z nich nadal było zielonych i zastanawiałem się czemu tak szybko drzewo się ich pozbyło. A przecież odpowiedź była prosta i widoczna na moim oraz sąsiada grzbiecie – płaszcze na zimną aurę. Na chodniku wyrosła grzywa liści. My się opatulamy, a drzewo je traci. Traci? A może zyskuje swobodę? Sam proces wydaje się być odwrotny, wobec tego, co dzieje się podczas narodzin. Matka nie traci dziecka, to świat przyszłości je zyskuje. Drzewo nie traci liści, to świat zyskuje… co? Zwiędłe, opadłe, pięknokolorowe zgniłki, zaściełające chodniki i pasy zieleni trawy, jeszcze walczącej o ostatki wspomnienia letniego słońca. Drzewo daje ciągle siebie, nie dzieli się i nie krzywi na to zmiatanie. Drzewo jest tu i teraz, nawet jeśli liście są już w przeszłości. 

Przeciąłem ulicę i zapomniałem o sąsiedzie, jego problemie z grawitacją i drzewem, rozbierającym się jak mors przed wkroczeniem w zimowe morze. Zanim zaleją nas chłodne deszcze i wiatr, chcę wrócić na powrót pod znajomy dach. Może zrobię to po powrocie do sklepu, a może odpocznę dopiero, kiedy znajdę coś lepszego. Rok się jeszcze nie skończył. Też coś właśnie tracę, choć wspomnienie spokoju mnie nie opuszcza. Z wizją swobodnych ostatnich lat zapuszczam się w nieobecne materialnie miejsca. Gdzie dotrę? Co muszę zrzucić z siebie, żeby nie pociągnęło mnie ze sobą w grawitacyjne podróże, a posłało dalej niż kiedykolwiek dotarłem? Chcę się wzbić gdzieś dalej, gdzie mnie jeszcze nie było. Dotrzeć tam nie tylko ciałem, umysłem też. Wyobraźnia jest już na miejscu. Przyszłość jest lekko niewyraźna, ale niewątpliwie nadciąga. Jak spadające liście. Jak chłód zimy.

1 komentarz: