wtorek, 30 czerwca 2020

Opowiadanie pt. Żądlec

Dzieciństwo ma smak zgniłych jabłek i pustych łez. Czasami zaginiesz jako dziecko w miejscu, gdzie w blasku dnia żyją potwory. Jeśli im uciekniesz, co będziesz niósł w sercu przez resztę życia: opowieść czy koszmary? 
    Pamiętasz nieskończony sad. Wiatr rozwiewał liście i białe płatki kwiatów. Z szumem dochodził do twoich uszu delikatny dźwięk dzwonka, który przenikał cię do kości. Owoce ciężkie od słodkiego soku spadały jak głowy po egzekucji. Gdy uderzały o ziemię, odwracałeś się, bo uderzenia te brzmiały jak kroki. Coś nadchodziło, oszalałe od metalicznego pobrzękiwania. Biegniesz, ale sad nie ma końca. Nie tak jak twój oddech, który wypala się w płucach. Upadasz.
    Jabłka będą smakowały jak zgniłe, a każde łzy staną się puste, ponieważ nie da się zupełnie uwolnić od koszmarów. Nie da się wyjść z sadu, pełnego żądlców.
    Wszystko zdarzyło się kilkanaście lat wcześniej, kiedy jeszcze byłem dzieckiem. Mieszkałem na wsi i chodziłem do podstawówki. Podczas powrotów ze szkoły, często mijałem sady, pola i łąki. Niekiedy, w zależności od wybranej drogi, przechodziłem obok pustostanów. Starannie omijałem je z daleka. Budziły we mnie nieopisany strach. Nie wiedziałem do kogo należały i nie obchodziło mnie to na tyle, żeby się nad tym zastanawiać. 
    Były to czasy, kiedy ogrodzenia były zbytkiem. Dopiero po upadku komunizmu, ludziom zaczęło odbijać na punkcie siatek i płotów, odgradzających przydomowe ogórki i wejścia do klatek schodowych od świata zewnętrznego. Dziś, bardziej niż kiedykolwiek bronimy się przez obcymi, sąsiadów mając w nie mniejszym poważaniu. 
    Będąc w podstawówce, kiedy nie jechał żaden autobus, który zabrałby mnie na gapę, szedłem przez trzy kilometry, nudząc się niemiłosiernie. Tamtego dnia z głodu obgryzałem paznokcie, gdy dotarł do mnie niezwykły zapach, którego nie dało się pomylić ani z zapachem kwiatów na łące, ani z zapachem dojrzewających na polach upraw. Gdy na niebie wysoko świeci wiosenne słońce, wiejskie powietrze wypełnia cała gama zapachów. Żyjąc w tej bańce, nie ma się o niej pojęcia. 
    Gdy wracam czasami w rodzinne strony, różnica wobec miejskiej aury jest wyraźna na tyle, że ma się wrażenie jakby wkraczało się do innego świata. Dlatego zapach, który roztaczały owoce z sadu dziwił, pogłębiając mój głód. Spojrzałem na rosnące przy drodze drzewa. Rosły w rzędach. Na niektórych były jeszcze białe kwiaty. U innych gałęzie uginały się pod ciężarem żółtych, pomarańczowych i czerwonych kul. Jakie to były gatunki jabłek, nawet dziś tego nie wiem. Ponownie, dzieci nie obchodzą nazwy ani własność. A dla dorosłego, który mając pod ręką nieograniczone źródło informacji, jakim jest internet, szukanie wiadomości o gatunkach owoców, choć jest w dzisiejszych czasach o wiele łatwiejsze, to jednak znajduje się na końcu listy rzeczy interesujących i potrzebnych. Wtedy myślałem tylko o tym, żeby wbić zęby w jabłko i poczuć sok spływający w głąb gardła.
    Przeskoczyłem przez rów. Po drugiej stronie zapach był intensywniejszy, choć wkradła się w niego inna, subtelniejsza słodkawa woń rozkładu. Na ziemi, w trawie, leżało pełno nadgniłych jabłek, po których maszerowały mrówki. Zaraz jednak wiatr powiał w inną stronę. Usłyszałem ciche bzyczenie i zatrzymałem się w połowie kroku. 
    Odkąd parę miesięcy wcześniej użądliła mnie pszczoła, za każdym razem, kiedy przelatywał blisko jakiś owad, paraliżował mnie strach. Także wtedy, mięśnie na moich plecach i ramionach zesztywniały, a wnętrzności w podbrzuszu skręcały się na samo wspomnienie.
    Pamiętam niewiele co wydarzyło się w drodze do szpitala. Wieczorem leżałem w łóżku. Byłem na wpół przytomny ze zmęczenia. Przez cały dzień rozkopywałem ogródek. Przewróciłem się na bok, wtulając głowę w nową poszewkę, która pachniała świeżym powietrzem. Włożyłem rękę pod poduszkę, gdy nagle poczułem palący ból w nadgarstku. Wyskoczyłem z łóżka i pobiegłem do kuchni. Zapaliłem światło. Zrobiło mi się słabo i na nogach jak z waty oparłem się o ścianę. W moim przegubie tkwiło żądło, na końcu którego pulsował niczym serce mały worek z jadem. Wyciągnąłem je, gapiąc się w mały, zakrzywiony hak, z którego – do dziś w to wierzę – sączyła się zielona trucizna. Jad zaczął krążyć po moim ciele. Meble, podłoga i zaalarmowani rodzice – cały świat –zaczął drżeć. Było mi gorąco, jakbym w moich żyłach płynął kwas zamiast krwi. Z trudem oddychałem i po chwili wszystko, co widziałem, skurczyło się, by zniknąć w czerni, gdy osunąłem się na ziemię nieprzytomny.
    Obudziłem się dopiero w szpitalu. Choć byłem osłabiony, myślałem tylko o tym, że w szkole będę mógł się pochwalić kumplom, że prawie zmarłem. Dzieci są dziwne, mówię wam. Mimo opowieści z pogranicza życia i śmierci, od tamtej pory, uważam na dwie rzeczy: na owady, które żądlą i poszewki od poduszki. 
    Wydawało mi się, że wystarczy być ostrożnym. Chciałem spróbować aromatycznych jabłek, które rosły na drzewach w sadzie, obok drogi wiodącej ze szkoły do domu. Co mogło mi się złego przytrafić? Zapach był zbyt oszałamiający, żeby go zignorować, a i wygląd owoców kusił, dlatego nie zastanawiałem się długo. Wszedłem w głąb sadu, bacznie rozglądając się za nadlatującymi w moją stronę pszczołami.
    Znalazłszy się między niskimi gałęziami, sięgnąłem po pierwsze jabłko, zanim jeszcze do moich ust napłynęła ślina. Było wyborne, lecz czy dla dzieci smak ma inne znaczenie niż dla dorosłego? 
Dziś szukam w jedzeniu sposobu na poprawę swojego zdrowia. Dieta nie musi być smaczna. Zresztą, kiedyś nie lubiłem pomidorów, a dziś je uwielbiam. Są zdrowe. Kiedyś również jadłem jabłka z tajemniczego sadu, choć dziś wiem, że nigdy wcześniej go nie mijałem podczas powrotu ze szkoły. Smak tamtych owoców nie miał sobie równych. A może tylko mi się wydaje? Może jako dorosły egzaltuję doświadczenia dzieciństwa?
    Może wyolbrzymiam dziecięcą wyobraźnię do rangi rzeczywistych koszmarów?
Pytałem potem znajomych, czy wiedzą do kogo należy ten sad. Część z nich nie wiedziała o jakie miejsce mi chodzi. Inni mylili go z innymi sadami, które już odwiedziłem, bowiem wiele razy próbowałem znaleźć ten właściwy. Bezskutecznie. Tak czy inaczej, tylko jedna osoba wydawała się wiedzieć coś więcej – Kamil Brzezicki. Nie musiałem długo go przekonywać, żeby ze mną porozmawiał. Sądzę, że chciał zrzucić z barków ciężar. Z doświadczenia wiem, że niektóre tajemnice z dzieciństwa ciążą przez całe dorosłe życie. 
***
    – Dziadek mi o tym opowiadał. Mówił o sadzie innym niż wszystkie. O sadzie z jabłkami, których nikt nie zbiera i w którym można spotkać… żądlca. – zadrżał –  Nikomu o tym nie mówiłem. Kto by mi uwierzył? Dziadek znał mnóstwo opowieści. Jednak powiedziałeś, że szukasz pewnego sadu i… zacząłem się zastanawiać – przerwał –  Ale od początku. Gdy miałem piętnaście lat, z kolegami bawiliśmy się w podchody. Sąsiedzi przegonili nas z krzaków rosnących wokół działek – uśmiechnął się i przez chwilę przypominał tamtego nastolatka – a wiesz, że tam budowało się najlepsze bazy.
    Udzielił mi się czar wspomnień, więc i na mojej twarzy pojawił się uśmiech. Choć mnie i Kamila dzieliło kilka lat różnicy i był po maturze, kiedy zaginąłem, wiele razy bawiliśmy się w podchody i graliśmy w palanta. Był w porządku, w przeciwieństwie do wielu moich rówieśników. Spotkałem go znowu dopiero po latach, w czasie odwiedzin w rodzinnej miejscowości. Zdziwiłem się transformacji jaką przeszedł. Z inteligentnego, młodego mężczyzny – mojego idola –, który marzył o studiowaniu na politechnice, zmienił się w robotnika, pracującego na czarno w miejscowym zakładzie rolnym. Po pracy często przesiadywał w roboczym ubraniu przed sklepem. Być może dlatego, że podczas naszego spotkania był pijany bardziej niż zwykle, miał odwagę opowiedzieć mi o żądlcu.
Zapalił papierosa, jego ręce drżały. Nie wiem do dziś, czy od ciągłego picia taniego wina, czy z nerwów.
    – Przenieśliśmy się do lasku za wsią, wiesz. Tam skąd kiedyś ludzie brali piasek.
Pokiwałem głową. Wiedziałem, o którym miejscu mówił. Dziś stoi zapomniane i ogrodzone, a na płocie wiszą ostrzeżenia. Możliwe, że nadal ktoś zostawia tam znicze. Wystarczyła jedna tragedia, gdzie jakiś dzieciak wpadł do wykopanego dołu i został zasypany żywcem. Kiedy znaleźli ciało, wieś stała się jakby wymarła. Odwołano przykościelny odpust i w szkole urządzono lekcje poglądowe o bezpiecznej zabawie. Choć mieszkałem w mieście, nadal śledziłem informacje dotyczące mojej wsi, jakby czekając na kolejne zaginięcie. Czy wtedy by mi uwierzyli?
Kamil mówił dalej, nie zauważając mojego nieobecnego spojrzenia.
    – Miejsce było idealne. Wysokie krzaki bzu, pokrzywy rosnące na półtora metra i co najlepsze, żadnych dorosłych – podjął opowieść Kamil. 
    Słuchałem go, patrząc na jego skołtunione włosy i podziurawioną bluzę z secondhandu, wyobrażając sobie jednocześnie jak niewiele brakowało, żebym skończył tak samo. Ile zajęłaby przemiana w moim przypadku, gdybym wrócił i zamieszkał ponownie w rodzinnej miejscowości? Jeden dzień wystarczył, żebym miał dosyć. Wszystko było małe i duszne. Nic mnie tu nie trzymało. 
Nigdzie nie czułem się swobodnie i bezpiecznie. O każdym mieście, w którym mieszkałem miałem wrażenie uciekającego czasu. Niedługo czekała mnie kolejna przeprowadzka. Zastanawiałem się często, czy czegoś szukałem, czy jednak uciekałem przed czymś, co nadchodziło.
    – Kiedyś to były czasy – powiedziałem i obaj popatrzeliśmy sobie w oczy, odnajdując we wspomnieniach wolność i beztroskę, której brakowało nam w dorosłym życiu.
Kamil machnął ręką, w której trzymał zapalonego papierosa.
    – Widzisz, żadne z nas nie chciało niczego więcej. Nie myśleliśmy o konsekwencjach czy o podróży poza granice gminy, bo nie wiedzieliśmy, że coś poza wsią istnieje. To znaczy, wiedzieliśmy. Nasi rodzice nam nie mówili, że jest inny świat. Inne poglądy. W szkole lekcje geografii przypominały rozmowy o filmach, o miejscach pełnych fikcyjnych ludzi i miejsc. Żadne ze słów, które było skierowane do naszych młodych umysłów, nie trafiło na podatny grunt, bo nie żyliśmy wielkim światem, tylko byliśmy zamknięci… Właśnie, zamknięci. W małych światach naszych rodziców. Dzieciaki muszą wcześnie doświadczyć świata, żeby go potem pragnąć, żeby wiedzieć jak się w nim odnaleźć w dorosłości.
    Zaskoczyły mnie jego słowa. Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Przez chwilę Kamil przypominał dawnego siebie, ale gdy skończył mówić, jego twarz zmieniła się w kamienną płytę, w której czas i niespełnione nadzieje wyrzeźbiły nostalgię i bezsilność. Pod tą płytą tkwiło pogrzebane życie. Rozumiałem go. Jednocześnie bałem się, że moim udziałem również staną się symbole powrotu na drogę bez perspektyw: dłonie pokryte wiecznym brudem, zgarbione plecy i kpiący, pijany uśmiech. Sam brud był jednak nieistotny. Reprezentował tylko jakość życia. Liczyło się przebycie granic, żeby odnaleźć szanse, uniemożliwiające powrót w dawną, pustą egzystencję.
    Chciałem coś powiedzieć, zaoferować Kamilowi pomoc. Ale w czym? Jak? Jak pomóc komuś dźwignąć jego życie, gdy poddał się i pogrzebał dobrowolnie, gdy samemu tkwiło się na dnie? Czy można pomóc komuś, kto uciekał od konsekwencji w powtarzanie tych samych błędów, z których największym była wiara w naiwne marzenia z dzieciństwa? Nikt nas nie przygotował do życia. Gdy sobie to uświadomiliśmy, było za późno. W starciu z rzeczywistością, zwycięża hart ducha i wzajemne wsparcie. A my wszyscy, mieszkańcy małych miejscowości, byliśmy podobni bardziej do dębu niż do trzciny; twardzi, ale łamliwi. Piorun musi gdzieś uderzyć. Po burzy zostają wypalone pnie i konary. Zostajemy sami z klęskami, oszołomieni w starciu z życiem. Pokonani. Zwłaszcza w pojedynkę, a tylko takiego życia nauczył nas poprzedni system. Nie ufamy innym, bo nie przekazujemy sobie nawzajem wiedzy i nie akceptujemy siebie, a w efekcie świat nie ma nam nic do zaoferowania.
    – Kamil… – powiedziałem.
    Machnął ręką. Zatoczył nią w powietrzy koło, jakby dając do zrozumienia, że to wszystko już było. Albo próbując przekonać siebie i mnie, że trzeba ruszyć dalej, choćby po to, żeby ugryźć własny ogon.
Popatrzył mi w oczy, ale szybko odwrócił wzrok, pytając:
    – Co się z tobą wtedy działo?
    Nie czułem się na siłach, żeby wszystko opowiedzieć.
    – Mówiłeś o sadzie – odparłem.
    – A tak. – Wzruszył ramionami jakby próbował strząsnąć z nich niewidzialny ciężar. Nie wydawał się zły w związku ze zmianą tematu. – Przed śmiercią tego dzieciaka wokół  lasku nie było płotów. Nikogo nie obchodziło, ani gdzie jesteśmy, ani co porabiamy. Mieliśmy tylko wracać na obiad lub kolację. Magiczne popołudnia, pamiętasz? Świerszcze w trawie, które łapało się do słoików. Żaby, które ścigały się na budowanych przez nas torach z desek. Najbardziej brakuje mi podchodów. Miały smak przygody i nie ważne, czy szukałeś czy to ciebie szukano –  zaciągnął się papierosem – Piotrek od Parzyńskich schował się tamtego dnia na tyle skutecznie, że szukając go, zabrnąłem w głąb lasku dalej niż powinienem. Choć wydawało się to niemożliwe, biorąc pod uwagę, że nasza wioska jest mała, a już wtedy znałem każdy jej kąt, miałem wrażenie, że się zgubiłem. Zawróciłem, ale wszedłem do sadu, którego nie rozpoznawałem. Drzewa były niskie, kwitły na nich białe pąki, w których jednak było coś dziwnego. Z kwiatów wylewała się słodko pachnąca, zielona maź. Chciałem ją dotknąć. Nie wyglądała apetycznie, ale zapach był naprawdę kuszący. Wtedy zauważyłem, że zrobiło się cicho. Nie było słychać świerszczy ani żab. Tylko bzyczenie, które coraz bardziej wypełniało ciszę. Rozejrzałem się i zobaczyłem jak ruszyło w moją stronę. Z początku myślałem, że to pies.
    Kamil nie zauważył, że zacisnąłem pięści. Ugryzłem się w język, próbując powstrzymać chęć wstania. Długo czekałem na potwierdzenie własnych wspomnień.
    – Cokolwiek to było, powietrze wokół tego czegoś drżało jak podczas upału. I może mi się wydawało, ale… sam nie wiem. Wydawało mi się, że unosiło się tuż nad ziemią. Spierdoliłem stamtąd w podskokach. Jakimś cudem wróciłem do lasku. Kiedy się obejrzałem, sadu nie było. Chęć do zabawy zupełnie mi przeszła. W domu przypomniałem sobie opowieści dziadka – przerwał – Najgorsza była głowa…
    Gwałtownie wstałem, trzymając się za drżące ramiona. Po moich plecach spływał pot mimo, że był zimny wieczór.
    – Wszystko w porządku? – zapytał Kamil.
    – Tak – odpowiedziałem – Zrobiło się późno. Muszę już spadać.
Odszedłem, zanim zdołał mnie zatrzymać. Nawet się nie obejrzałem.
***
    Pół godziny później byłem już w pociągu. Znalazłem pusty przedział. Nadal nie mogłem się uspokoić. Tak długo szukałem potwierdzenia, że to, co mi się przytrafiło nie było snem.
Na zewnątrz panował zmrok. W świetle pociągu, tuż przy torach czaiły się ciemności, w których mogło czaić się cokolwiek. Wyobraźnia nie zna granic, lecz rzeczywistość bywa gorsza od najgorszych snów. Koszmary, które czasami mnie nawiedzają, nie dają mi zapomnieć o przeszłości.
    – Głowa – szepnąłem, wpatrując się w odbicie mojej twarzy w szybie pociągu.
    W końcu, ukołysany stukotem kół, zapadłem w niespokojny sen.
Sięgnąłem po jabłko i zerwałem je, zbliżając do ust. Pierwszy gryz oszałamiał. Właśnie rozchylałem wargi, żeby ponownie wbić zęby w jabłko, kiedy bzyczenie, dotąd odległe i dochodzące zewsząd od pojedynczych pszczół, przybrało na sile. Miałem wrażenie, że stałem przy transformatorze. Rozejrzałem się i wtedy spomiędzy gałęzi wypadła niska postać z wielką, pokrytą bąblami głową. Z każdej z ciemnych krost wyrastały grube, czarne włoski. Stwór miał krótkie krępe nogi i ręce, zakończone palcami, grubymi jak serdelki. Jego ciało otaczało drżące powietrze. 
    Jabłko wypadło z mojej ręki i sparaliżował mnie strach, lecz kiedy łeb stwora przepołowiła pionowa szczelina, zrobiłem krok do tyłu. Poślizgnąłem się na zgniłym jabłku i runąłem w dół. Paszcza stwora chapnęła w miejscu, w którym chwilę wcześniej stałem.  Rozchyliła się znowu i ujrzałem setki ostrych jak igły zębów. Każdy z nich był zakrzywiony i pokryty zielonym śluzem. Przypominały żądła.
    Odwróciłem się na brzuch i zacząłem czołgać, wbijając łokcie w miękkie jabłka, które pękały uwalniając słodkawy sok, wsiąkający w moje ubranie.
    Nagle, stwór zacisnął paszczę na moim plecaku i uniósł mnie w powietrze. Szwy przy szelkach pękały, gdy targał moim małym ciałem na boki. Przy kolejnym szarpnięciu, wyswobodziłem się i spadłem na ziemię, by już w następnej sekundzie biec przed siebie.
    Nie wiem jak długo uciekałem. Paliło mnie w płucach, głośno przełykałem powietrze. Bzyczenie za mną było coraz głośniejsze i zbliżało się, czułem dziwne, wionące w moją stronę gorące powietrze, które niosło zapach rozkładających się jabłek. Pot i łzy zalewały moje oczy, w biegu przetarłem je rękawem. Były to łzy puste, pełne beznadziei i wszechogarniającego strachu. Ledwo widziałem.
Nagle potknąłem się, zaczepiając o coś nogą. Rozległ się dźwięk dzwonka, lecz nie zwróciłem na niego uwagi. Wokół mojej kostki owinęła się lina, której drugi koniec ginął w koronie pobliskiego drzewa. W przypływie paniki szarpnąłem kilkukrotnie, próbując się wyswobodzić. Dzwonek za każdym razem pobrzękiwał jak szalony. Spojrzałem za siebie. Potwór zatrzymał się, łapiąc niby-rękoma za nabrzmiałą głowę.
    Przestałem się ruszać i wtedy stwór uniósł się nieznacznie w powietrze, rzucając ponownie do ataku. Odskoczyłem do tyłu. Dzwonek ponownie rozbrzmiał i stwór upadł na ziemię. Nie przestawałem poruszać nogą. Maszkara zaczęła się czołgać po ziemi, byle dalej ode mnie i dźwięku, który najwyraźniej sprawiał jej ból.
    Wkrótce, potwór podparł się o drzewo i potrząsając głową, odleciał, ale nawet wtedy nie przestałem ruszać nogą. Dopiero po jakimś czasie poczułem w niej skurcz. Kiedy otoczyła mnie cisza, dyszałem ciężko i podpełzłem do liny. Uwolniłem się, ale nadal trzymałem ją w dłoniach. Rozglądałem się, do moich oczu spływał pot. Nie ważyłem się jednak mrugać.
    Ściągnąłem dzwonek z haka, na którym wisiał i powoli ruszyłem w stronę miejsca, gdzie jak mi się wydawało, zostawiłem plecak.
    Nie spotkałem więcej tej istoty. Za każdym razem, gdy wraz z wiatrem dochodził do mnie dźwięk bzyczenia, odwracałem się i z krzykiem wymachiwałem dzwonkiem.
    W końcu dotarłem do plecaka, wokół walały się moje zeszyty i kredki z piórnika. Pozbierałem wszystko, czując ogarniające mnie zmęczenie. W oddali słyszałem jadące samochody, ale dźwięk ten był przytłumiony. Ruszyłem w stronę drogi, zupełnie straciwszy poczucie czasu.
    Gdy wreszcie ujrzałem znajomy rów, rzuciłem się biegiem. 
    Potem usłyszę, że nie było mnie kilka dni i wszyscy mnie szukali. Dla mnie były to co najwyżej bardzo przerażające godziny.
    Już miałem przeskoczyć przez rów, kiedy sen nagle zmienił zakończenie. Zamiast wrócić do domu.
***
    Poczułem użądlenie w dłoń.
    Otworzyłem oczy i ujrzałem maszerującą po mojej ręce pszczołę. Strzepnąłem ją i gwałtownie wstałem, czując jak ogarnia mnie gorąco. Zatoczyłem się, próbując wyjść z pustego przedziału, chcąc wezwać pomocy, ale mój język nabrzmiał i nie byłem w stanie wydobyć żadnego dźwięku. Złapałem się za gardło, gdyż brakowało mi powietrza. Świat kurczył się, widziałem jak wszystko drży i zostaje pokryte przez plamy czerni. Rzuciłem się do okna, otworzyłem je i choć zimne powietrze przyniosło lekką ulgę, nagle ugięły się pode mną kolana.
    Wtedy to ujrzałem.
    Za oknem, aż po horyzont, rozpościerał się sad. Białymi kwiatami i liśćmi poruszał wiatr. Gdzieś w oddali brzmiał dzwonek, który zagłuszało donośne bzyczenie.
    Osuwałem się na ziemię, czując zapach gnijących jabłek. Po mojej twarzy spływały puste łzy, gdy zrozumiałem, że dogonił mnie koszmar z dzieciństwa.
    Od tamtej pory błąkam się po nieskończonym sadzie, uciekając przed dzwonkiem, którym porusza wiatr.
    Swędzą mnie zęby i szukam czegoś do jedzenia.
*******************************************************************************
Opowiadanie napisane we wrześniu 2017 r. na pamiątkę sadów i  koszmarów z dzieciństwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz