piątek, 3 lipca 2020

Łatanie, łatanie, łatanie.

Nikt nie chce mieć łajdaka za syna. Zwłaszcza, gdy jest do tego mięczakiem. Wtedy pytanie o jego los powinno brzmieć: jak głęboko zakopać w pamięci wspomnienie o tchórzliwym złośliwcu? Albo lepiej. Gdzie jest ziemia dość sypka, żeby nie męczyć się z kopaniem? W końcu drań dostarczył już dość trudności i zmartwień. Jak żyć z synem, który zabijał i okaleczał innych ludzi? Te i inne myśli zalewały umysł Kirsten, kiedy wkładała zakładała spodnie na trupa.

Nie chciała myśleć o nim jak o Marku, swoim najstarszym synu. O synu, którego trzymała przy piersi aż do szóstego roku życia, mimo dezaprobaty członków rodziny, zwłaszcza tych ze strony męża. Ukradkowe spojrzenia, krzywe uśmiechy, pokątne rozmowy. Nic nie uchodziło uwadze Kirsten, która kochała swojego syna, choć ciąża – jej pierwsza ciąża – dała się jej we znaki. Nawet, gdy zrozumiała, że podczas karmienia Mark czekał, aż jej sutki staną się obolałe i wrażliwe, po czym zaciskał na nich mocno zęby. Zawsze przy tym patrzył jej w oczy, jakby w oczekiwaniu na oznakę bólu. Raz uśmiechnął szeroko i Kirsten mogła przysiąc, że oprócz mleka, była na nich również krew.

Trup. Nic więcej. Kawałek mięsa, który obmyła i ubrała przed włożeniem do ziemi. Mogła zostawić to zakładowi pogrzebowemu.

Kirsten mimowolnie przeczesała dłonią ciemne włosy Marka. Przez chwilę miała wrażenie, że nadal jest jej małym chłopcem, który leży w łóżku i czeka na jej opowieści na dobranoc. Mogła przysiąc, że poczuła dochodzący z kuchni zapach pieczeni, którą jedli na obiad. Gdy gotowała, wonie potraw rozchodziły się po wszystkich pomieszczeniach, lecz najdłużej utrzymywały się właśnie na poddaszu, gdzie Mark urządził swój pokój. Jestem już duży, mówił z tym swoim dorosłym poważnym wyrazem twarzy, a ona z mężem nie protestowali. Poddasze było także najcieplejszym miejscem w całym domu. Dlatego Kirsten zdziwiła się, że włosy i skóra jej synka są zimne w dotyku. Dopiero, gdy palce kobiety natrafiły na zaszytą ranę na głowie, bańka wspomnień pękła. Rzeczywistość uderzyła w nią z całą mocą wraz z zapachem formaliny i chłodem, odczuwając fizycznie jak ból utraty dziecka dusi ją za szyję, pozbawiając powietrza, jak w brzuchu skręcają się jej wnętrzności. Szybko zabrała rękę, zdusiła narastający w niej szloch i odstąpiła od metalowego stołu. 

Zamknęła oczy. Wzięła trzy głębokie wdechy. W końcu się uspokoiła, lecz nagle zimno stało się  dotkliwsze i przenikało ją do kości.

Próbowała rozetrzeć zesztywniałe dłonie. Chuchnęła na nie, lecz nic to nie dawało. Objęła się ramionami i otworzyła oczy. Mark nadal leżał na stole. Był gotowy do pogrzebu. Ubranym w garnitur pakunkiem. Nie był już jej chłopcem. Ponownie zaczęła o nim myśleć jak o trupie. Cieszyła się, że ma zamknięte oczy i nie musiała na nie patrzeć. Dzięki temu było dużo łatwiej.

Kirsten wróciła na górę i pożegnała się z właścicielem zakładu. Postanowiła, że gdy tylko wróci do domu, wypije szklankę bourbona i położy się spać. Spakuje rzeczy Marka dopiero nad ranem, zdecydowała wsiadając do samochodu.

Pan Malory nawet na nią nie spojrzał. Obcowanie ze zmarłymi nauczyło go dystansu do żywych. Usłyszał zamykane drzwi, więc wstał i zszedł do chłodni. Przyjrzał się stołowi numer trzy, na którym leżał jeden z jego klientów. W swojej karierze widział wiele trupów, lecz żaden nie sprawiał wrażenia pogodzonego ze swoim losem. Na każdej pośmiertnej twarzy Pan Malory widział jeśli nie zwątpienie, to przynajmniej strach. Czasami widział żal i coraz częściej, w miarę jak czasy stawały bardziej obce się dla siedemdziesięcioletniego już koronera, zagubienie. Ludzie przestali trzymać się wiary, sądził Pan Malory. Stąd tyle ciał nadal jest zamieszkanych, a on, choć widzi, że dusze nie odeszły na tamtą stronę, nic nie mógł z tym zrobić. Mark Kaufield był inny. W jego otwartych oczach czaił się za to spokój. Jakby klient ze stołu numer trzy pogodził się z byciem martwym.

Pan Malory pokręcił głową, zgasił światło i wyszedł. Nie mógł się doczekać powrotu do mieszkania, które znajdowało się na piętrze zakładu pogrzebowego. Dziś leciał kolejny odcinek Koła fortuny.

Kiedy żywi zniknęli z pola widzenia, zakład pogrzebowy zmienił się w królestwo ciszy. Tylko śmierć mogłaby w niej mieszkać, dlatego kiedy wychodzi się z pokoju, zostają w nim tylko ślady; obłok ciepła w zimnym powietrzu, woń perfum w chmurze chemii i ruch żywego ciała w bezruchu królestwa ciszy i śmierci. Ślady, które wyciera upływający czas.

Minęła północ, kiedy ze stołu numer trzy zsunęła się dłoń. Zwisała nad podłogą, daleko jej było do dawnej sprawności. Powieki opadały długo, zdawało się, że dopiero po godzinie zamknęły się, lecz zaraz potem odskoczyły jak rolety w górę i choć w chłodni panowała ciemność, Mark zmrużył oczy. Raziło go ciepło, które wyczuwał, kobiece perfumy, które znał i rozmazany ślad ruchu, który na którym zaciskał dłoń. Miał wrażenie, że świat pędzi, a jego zmysły nie nadążały z rejestracją każdej zmiany. O piątek nad ranem wreszcie udało mu się podciągnąć nogi. Położył się ba boku, na zdrętwiałej ręce i skulił, przyciskając kolana do piersi. Uchylił usta, ale zamiast wody, wylała się z nich gęsta maź. Spróbował jeszcze raz.

– Arrghhhhh!!!!! – wrzasnął w końcu.

Śpiący w swoim mieszkaniu Pan Malory zbudził się nagle. Miał wrażenie, że coś słyszał. Nasłuchiwał. Cokolwiek go zbudziło, dźwięk nie powtórzył się. Podparł się na łokciach i nieprzytomnym spojrzeniem powiódł po ciemnym pokoju. Wydawało mu się, ze na granicy wzroku, w drzwiach prowadzących na korytarz, ktoś stoi nieruchomo, lecz uznał, że tylko mu się wydawało. Mieszkanie było ciche.

Mogło to być przejeżdżające auto, zastanawiał się. Mogły to być również dzieciaki, które znowu włamały się do piwnicy.

– Cholerne dzieciaki – zaklął i ręką poszukał włącznika światła.

Po chwili w pokoju pojaśniało.

Pan Malory trzymając rękę na lampie uzmysłowił sobie, że drzwi do sypialni zawsze trzymał zamknięte. Odwrócił się powoli i zdążył tylko krzyknąć, gdy spostrzegł, że w jego stronę zmierza klient ze stołu numer trzy. 

Serce mężczyzny stanęło, jeszcze zanim Mark Kaufield zacisnął na jego szyi dłonie, wrzeszcząc w siniejącą twarz starca. Z ust trupa nadal wylewała się brązowa maź, ochlapując Pana Malory’ego i łóżko na którym leżał. Szarpiąc się w uścisku, staruszek zrzucił lampę. Światło zamigotało, a Mark otrząsnął się i wypuścił koronera z dłoni. Z ciała zabitego zaraz zaczęła się unosić błękitna, świetlista chmura. Kaufield widział w niej jaka jest piękna i z miejsca zapragnął jej, wciągnął ją z powietrzem, czując jak w jego kończyny wraca czucie. Upadł i wrzasnął, gdyż ciepło, które poczuł, zdawało się rozdzierać jego ciało od wewnątrz.


                                                                ***

Fragment napisany w ramach ćwiczeń warsztatu w sierpniu 2017 r.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz